Najlepsze dzidy się robi z drzewa zwanego przez Aborygenów yarra – jest to rodzaj eukaliptusa. Drewno yarra jest mocne, a jednocześnie sprężyste i lekkie. Właściwości te pozwalają stworzyć dzidę wytrzymałą i niezatapialną, taką ja ta z okolic Nbulawar– rzekł do mnie Tom wręczając mi w podarunku prawdziwą dzidę do polowania na yabbies, rodzaj dużych krewetek żyjących w rzekach.
Do jego kawiarni w Kathrine, w Terytorium Północnym, trafiłem przez przypadek. Pytając w sklepie wędkarskim o dzidy wysłano mnie na drugą stronę ulicy abym zapytał o Toma. Poznałem przemiłego, zabawnego, otwartego i ciepłego człowieka. Podczas rozmowy okazało się, że był w Polsce i nawet zna parę zwrotów po polsku, co czyni Toma Aborygenem jedynym w swoim rodzaju, chyba nie tylko w moich oczach. Podarował mi prawdziwą dzidę i poinstruował jak mam ją dokończyć. Dopiero później dowiedziałem się jak popularny jest Tom E. Lewis. Przed kontynuowaniem podróży postanowiłem zajrzeć do niego raz jeszcze i przeprowadzić z nim wywiad…
Co zapamiętałeś z wizyty w Polsce?
Do Polski przyjechałem we wczesnych latach dziewięćdziesiątych, zaraz po upadku Komunizmu. Odwiedziłem Warszawę, Kraków i Zakopane. Warszawa wyjątkowo przypadła mi do gustu. Spacerowanie po tamtejszej starówce jest jak podróż w czasie. Łabędzie w Łazienkach przypominały mi o moim domu. Wszędzie ludzie byli dla mnie bardzo mili, zapraszali mnie do swoich domów i częstowali pysznymi wyrobami. Pamiętam wyjątkowy smak bigosu i buraczków. Pamiętam wymienianie pieniędzy na czarnym rynku. Dwieście dolarów czyniło ze mnie wtedy milionera! Później tych pieniędzy nie szło wymienić z powrotem, więc rozdałem je biednym. Pamiętam radość malującą się na ich twarzach. Pamiętam jak złożyłem ręce na grobowcu jednego z waszych króli pochowanego na Wawelu – to było dla mnie wielkie przeżycie. Polskę zapamiętałem więc jako bogaty kulturowo, wyjątkowo otwarty i gościnny naród. Po dziś dzień usiłuję oddać to, co tam mi ofiarowano ćwierć wieku temu. Historia Australii czasem nawet wspomina o Polakach. Nasza najwyższa góra to Góra Kościuszki. Nasze języki wcale nie są takie różne – imię mojego kuzyna brzmi Kurwa (śmiech).
Koncertowałeś w Warszawie z Tomaszem Ochalskim z jazzowego zespołu Old Timers. Opowiedz mi proszę o tym.
Tomasza Ochalskiego poznałem przypadkiem podczas pewnego festiwalu kulturowego. Wtedy już słynął z muzyki jazzowej bardziej niż z chopinowskich nokturn. Gdy dowiedział się, że jestem Aborygenem z Australii i gram na didgeridoo to zaprosił mnie na próbę do filharmonii Warszawskiej. Przyszedłem na próbę luźno ubrany i z miejsca dostałem reprymendę. „To nie jest zabawa. To jest praca. Traktujemy to poważnie i ubieramy się poważnie” – usłyszałem. Uznaję to za wspaniałą lekcję od wielkiego mistrza. Tomasz Ochalski, to co on był w stanie wyciągnąć z fortepianu… on po prostu miał kontrolę nad muzyką. Pamiętam jak graliśmy na statku płynącym do Moskwy. Zamówiłem wtedy dla nas butelkę Smirnoffa, co delikatnie mówiąc nie spotkało się z uznaniem ze strony Tomasza. „Miejże litość Tommy, Smirnoff to nie jest prawdziwa wódka. Pozwól, że wymienię tę butelkę bo wstyd”. To była druga ważna lekcja, jakiej udzielił mi Tomasz Ochalski (śmiech). Jego córka zainspirowała mnie do nauki gry na gitarze. Gdyby nie Weronika, możliwe, że nie umiałbym grać. Trzecią ważną rzeczą, którą dane mi było zaobserwować w towarzystwie Tomasza i towarzyszących mu muzyków to podobieństwo wszystkich instrumentów dętych. Flet, klarnet, saksofon, didgeridoo – różnią się tylko ilością klawiszy, ale klawisze masz też tutaj, w gardle. Dlatego jak tak jeździsz rowerem po świecie to śpiewaj! Struny głosowe to najlepszy instrument!
Skąd czerpiesz inspiracje?
Po wizycie w Polsce, a także w innych krajach Europy, zdałem sobie sprawę jak cenna jest spuścizna kulturowa moich własnych przodków. Wcześniej nie widziałem tego w ten sposób. Wielu rdzennych Australijczyków dzisiaj, podobnie jak ja sam lata temu, nie zdaje sobie sprawy z niezaprzeczalnej wyjątkowości naszej kultury. Nie uczą się języków innych plemion – zamiast tego używają angielskiego. Nie biorą udziału w ceremoniach. Nie tworzą sztuki bo nie słyszą, nie słuchają śpiewu ziemi. Aby powstała błyskawica potrzebny jest prąd. Podobnie jest z nami – aby powstało wyjątkowe wydarzenie sceniczne potrzebna jest duchowość. Bez wrażliwości, uduchowienia, przypominamy kłody, a przecież jesteśmy żyjącymi drzewami.
Chyba wiem co masz na myśli. Zagrałeś główną rolę w filmie Jimmy the Blacksmith (za darmo na youtube). Pamiętasz scenę w której Jimmy czeka przed domem aż jego żona urodzi? Zacząłeś wtedy tańczyć. Tego nie było w scenariuszu, prawda? Improwizowałeś?
Tak. Poczułem wtedy, że siedzenie czy chodzenie w kółko uczyni to ujęcie nudnym, mdłym, bez wyrazu. Zacząłem więc przeskakiwać z nogi na nogę. Powstało coś prawdziwego, oddałem w ten sposób emocje jakie mogły towarzyszyć Jimmy-emu, gdy tak bezczynnie czekał godzinami słuchając krzyków żony.
Co chcesz powiedzieć na zakończenie?
Dziękuję Polakom za inspiracje, motywację i narzędzia, dzięki którym mogłem rozwijać swoje artystyczne wnętrze. Chciałbym wrócić kiedyś do Warszawy, pospacerować po starówce i stać się raz jeszcze częścią jakiegoś wydarzenia muzyczno-kulturowego. Jeśli chodzi o Ciebie, jedziesz do Zachodniej Australii. Nie znam tych ziem, gdyż nie znam ich pieśni. Skłamałbym mówiąc inaczej. Odezwij się czasem i niech Bóg cię ma w swojej opiece.
Dziękuję Tommy! Do zobaczenia!
Just saw you on sbotv Surabaya tonight, that was amazing journey! Can’t wait to read the stories bout your journey, especially in Indonesia.
Best regards from Surabaya 🙂
Thank you so much Andy! I wish I had an evidence of my TV appearance, as the station did not give me the recording… Your kind comment is the only evidence I have!