Pierwsze spotkanie z Aborygenami

Rybacka osada Burketown wita nas gejzerem z parzącą wodą, zielonym rozlewiskiem pełnym kangurów, słynnymi barra pies, czyli ciastkami ze świeżą rybą barramundi oraz darmowym polem namiotowym z gorącym prysznicem. Zjeść prawdziwy obiad, czyli rybę i sałatkę, po paru tygodniach nudnego prowiantu to bezcenne doznanie, z pewnością warte więcej niż cena owego obiadu. Następna uczta zdarzy się dopiero tydzień później. Kontynuując Savannah Way od Burketown na zachód nie sposób ominąć Doomadgee, pierwszej dużej osady aborygeńskiej, odradzanej przez rowerzystów, którzy tu zawitali parę tygodni przed nami. Nie jedźcie przez Doomadgee! Nas obrzucono puszkami i wyzwiskami na tle rasowym – przestrzegali. Doomadgee to specyficzne miejsce. Żyje tu ze sobą pięć plemion, dwa duże i trzy mniejsze i ponoć nie dogadują się ze sobą najlepiej. Pewien biały wolontariusz relacjonował, jak w dzień wypłaty w ogóle nie wychodził z kwatery, bowiem wtedy najłatwiej narazić się na ataki ze strony pijanych i agresywnych tubylców. Możliwe, że ci rowerzyści trafili właśnie na dzień wypłaty – pocieszam się w duchu. A niech to – nawet jeśli nas mają opluć i zwyzywać, jesteśmy na to gotowi. Na naszej drodze leży aborygeńska wioska, nie ma innej drogi, więc wioskę trzeba zobaczyć i kropka. Jesteśmy w tym temacie z Zanderem zgodni.

Po śmieciach wiadomo, że zbliżamy się do osady Aborygenów

Po śmieciach wiadomo, że zbliżamy się do osady Aborygenów

Od wyjazdu z Burketown wiatr wieje nam prosto w twarz, pozwalając dotrzeć do Doomadgee dopiero późnym popołudniem. Nie potrzebujemy mapy ani nawigacji, aby zauważyć, że dotarliśmy. Tony śmieci porozrzucanych przy drodze witają nas zanim to uczyni jakakolwiek tablica. Aborygeni mają wyjątkowo nieskomplikowane postrzeganie kwestii śmieci: biały człowiek je wyprodukował? Niech biały człowiek się nimi zajmie. Zajeżdżamy do stacji benzynowej na chwilę przed zamknięciem. Pani zamyka dystrybutory z paliwem za kratami, w oknach kraty, inna pani zamyka za nami drzwi dając tym samym do zrozumienia, że jesteśmy ostatnimi klientami. To nasza jedyna szansa aby uzupełnić zapasy, bowiem większy sklep zamknięto parę godzin wcześniej. Pozostają nam szybkie i drogie zakupy albo ich brak. Na lodówce wisi kartka z napisem „Darmowa przejażdżka radiowozem. Wystarczy, że weźmiesz coś bez płacenia.” Pewien młody chłopak patrzy na mnie złowrogo. W zamian uśmiecham się i witam niezobowiązującym how are you mate? Gdy do koszyka wrzucam ciastka chłopak podchodzi i mówi: Excuse me Mister, czy to pana rower przed sklepem? Tak mój. A skąd pan na nim przyjechał? Z Sydney? Taki kawał na rowerze? A czy w Sydney był pan na jakimś koncercie? Czy widział pan Justina Biebera? Nie widziałem Biebera, kłamię, że nie wiem kto to, bo prawda jest taka, że wolałbym nie wiedzieć. Chłopak zadaje jeszcze parę pytań po czym woła go mama i znika. To moje pierwsze spotkanie z tubylcem. Moja ocena nie była słuszna. To były oczy ciekawskie, może nieufne, lecz nie złowrogie.

Postanawiamy pojechać głębiej. Nie ma dorosłych, przygotowują się bowiem na pogrzeb kogoś ze starszyzny, ważnej osoby w tym społeczeństwie. Zatrzymuje nas grupa chłopców. Najstarszy z nich siedzi na koniu. Zero agresji, za to masa pytań. Chłopak z ręką w gipsie podchodzi bliżej i dotyka rowery. Ja też lubię dotykać rzeczy, kto nie lubi? Zapytani gdzie uzupełnimy wodę, chłopcy kierują nas do kraniku przed szkołą. Tam spotykamy grupę dziewczynek, które rozbrajają nas bez reszty uśmiechami i pięknymi imionami: Georgia, Kelis, Jolly, Grace – tyle zapamiętuję. Dziewczynki są odważniejsze od starszych od siebie chłopaków i pytają o wszystko co im przychodzi do głowy… Mister what is you name? Daniel, a Ty? Mister czy ta siatka na głowie to na komary? Na muchy! Wam nie dokuczają? Mister, a koszulę z długim rękawem nosisz, bo ci zimno? Nie, to ochrona przed słońcem. Mister, a skąd jesteś? Z bardzo daleka. Z Sydney? Nie, jestem z Polski, to jest w Europie. Europa! To na innej wyspie! Tak jest, to jest na innym kontynencie. Mister, a płacisz kartą czy gotówką? Tutaj gotówką. A gdzie trzymasz gotówkę? Haha! Ty spryciulo! Chcecie się przejechać na naszych rowerach?! Taaak!!!

Robi się późno, a w Doomadge nie możemy zostać na noc. Tubylcy najzwyczajniej w świecie nie życzą sobie turystów. Aby zostać trzeba mieć pozwolenie od council. Do następnej miejscowości mamy 396 kilometrów. To nic. Energii doda mi Jolly i Grace. Kiedyś sam sobie takie zrobię. Pewnie nie wyjdą mi takie czarne, ale jak będą uśmiechnięte i zadziorne, będę wniebowzięty. 🙂

Dziewczynki z Doomadgee podbiły moje serce...

Dziewczynki z Doomadgee podbiły moje serce…

One thought on “Pierwsze spotkanie z Aborygenami

  1. Czterdziestka ;)

    Oj, Brat, zaraz czarno to widzisz 😉 Keep trying – jak mówią ci, co próbują do skutku 🙂 A tak na marginesie – świetny wpis. Nie wiedziałam, że znów jesteście w tra(n)sie! Zabrałeś trochę arbuzów na drogę? Przytulam serdecznie od wszystkich Galików 🙂

    Odpowiedz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *