Moja pierwotna data powrotu do Bangkoku to 14 czerwca. Trzy miesiące temu nie byłem jednak jeszcze gotowy aby dalej pedałować. Postanowiłem zostać dłużej, wykorzystać wizę turystyczną do cna i wchłonąć kanadyjskie lato całym sobą. To była dobra decyzja. Szczęście mnie nie opuściło.
Wyobraź sobie czytelniku taką scenę: koncert death metalu w obskurnym barze. Na małej scenie pięciu facetów porządnie się trudzi aby narobić tyle hałasu. Cztery gitary, perkusja, wokal. Nie mają na sobie koszulek, ich tatuaże lśnią pod warstwą potu, a długie włosy w pościgu za konwulsyjnymi ruchami głów tworzą jakby aureole tudzież tarcze obronne. Fani im nie ustępują. Wszyscy w skórach, tatuażach, kolczykach, łańcuchach, obrożach i z pejczami w rękach. No dobra, z pejczami przegiąłem, ale wyglądają na rodzinę Marilyna Mansona i lepiej z nimi nie zadzierać, szczególnie gdy rzucają swymi ciałami w szale pogo przed samą sceną. Groźnie co? Ta scena jednak ma miejsce w Kanadzie, a Kanadyjczycy mają fioła na punkcie bezpieczeństwa. Wszyscy tu zebrani więc mają w uszach pomarańczowe zatyczki, które rozdawano na wejściu. „To że lubię death metal nie znaczy, że nie dbam o swój wrażliwy słuch”. Wszyscy się też kulturalnie zachowują. Jeśli już ktoś kogoś popycha w szale pogo to robi to tak aby nie uczynić krzywdy. Bezpieczeństwo i poszanowanie drugiego człowieka. Oto Kanada w jednym zdaniu.
Vipassana
Bezpieczna przystań Kanada okazała się dla mnie idealnym miejscem na półroczną przerwę od wszystkiego. Dostałem tutaj wszystko, czego mi było trzeba. Było coś dla ciała, umysłu, duszy i serca. W poprzednim poście pisałem o rodzinnej rutynie w domu Moniki i Sunnyego, o jedzeniu, pracy i tańcu. Teraz chcę podzielić się z Wami paroma refleksjami. Niektóre obserwacje mogą się wydać kontrowersyjne. Mają na celu zainicjowanie dyskusji. Piszę tylko o własnych doświadczeniach. Znam tylko tę prawdę, którą sam poznałem.
Nie wierz w cokolwiek tylko dlatego, bo gdzieś to usłyszałeś. Nie wierz w cokolwiek tylko dlatego, że wiele się o tym mówi czy plotkuje. Nie wierz w cokolwiek tylko dlatego, bo znajduje się w książkach religijnych. Nie wierz w cokolwiek tylko przez wzgląd na autorytet nauczycieli i starszyzny. Nie wierz w tradycje, ponieważ zostały przekazywane przez wiele pokoleń. Obserwuj i analizuj, a kiedy stwierdzisz, że coś zgadza się z rozsądkiem i sprzyja dobru i korzyści jednego i wszystkich, wtedy zaakceptuj to i żyj wedle tego.
– Gautama Buddha
Czy słyszałaś kiedykolwiek mądrzejsze słowa? Nie wierz w żadne z moich słów. Znajdź prawdę sam. Jak już jednak znajdziesz to miej wystarczająco determinacji aby stała się twoją rzeczywistością.
Nie powinienem tego pisać. Nie powinienem mieć przy sobie notatnika. Powinienem był go zdać wraz z telefonem, portfelem oraz książkami. Czy naginam zasady, czy kompletnie je łamię? Jako powracający (po raz trzeci) student na podwieczorek powinienem jedynie wypić herbatę, ale jak widzę jak inni jedzą to nie potrafię się oprzeć. Jeden banan, jeden pomarańcz, jedno jabłko. Owoce poćwiartowane i polane miodem. To przecież nie kolacja tylko deser. Powinienem odpuścić jednak nawet to i wytrzymać 19 godzin pomiędzy posiłkami. Może jutro spróbuję. Jutro. „Wczoraj mówiłeś jutro”… Jutro jest ostatni dzień ciężkiej pracy. W ostatni dzień dziesięcio-dniowego kursu medytacji stanowi jakby śluzę do zewnętrznego świata. Zaczniemy się bowiem do siebie odzywać.
Człowiekowi idącemu ścieżką dhammy, czyli prawdy, towarzyszą konkretne drogowskazy. W języku pāli znane są jako parami i jest ich dziesięć: hojność, moralność,skromność, mądrość, wysiłek, tolerancja, szczerość, silna determinacja, bezgraniczna miłość oraz równoważność (tudzież spokój ducha – ang. Equanimity)… Nasz największy problem to ciągłe próbowanie rozwiązać nasze problemy. Dhamma to nie wyjście z naszych problemów, a wejście w nie… i przez nie. Medytacja to rzeczownik, nie czasownik, a najczęściej najlepszy z możliwych czynów to bezczynność. Proces myślenia, który wpędzał nas w tarapaty od samego początku nie może teraz nas z tych kłopotów wyciągnąć. To tak jakby chcąc ulżyć poparzonej ręce lać na nią wrzątek.
Wrzątek może poparzyć tak samo jak gorące gary lub gorzej. Coś o tym wiem, bo podczas jednego kursu medytacji zgłosiłem się na ochotnika do pracy w kuchni. Zapytali: czy możesz zrobić curry dla 180 osób? Tak zostałem koordynatorem kuchni i nauczyłem się, że nie ma lepszego pracownika niż wolontariusz. Nie ważne ile komuś zapłacisz za zrobienie czegoś – najwięcej serca zrobi to ktoś, kto chce to zrobić sam z siebie i dla siebie. Bo największa ironia tkwi w tym, że myśląc że poświęcamy się dla kogoś tak naprawdę inwestujemy w samych siebie.
Silne Kobiety
Dwa miesiące temu Kanada wybrała nowego, a raczej nową gubernator generalną. Julie Payette w rozmowie z prasą żartobliwie uznała swoje nowe stanowisko jako „krok w dół”, bowiem dla astronautki, która spędziła w kosmosie miesiąc każde stanowisko naziemne byłoby krokiem w dół. Do służenia na międzynarodowej stacji kosmicznej wybrano ją spośród 5330 kandydatów. To nie wszystko. Julie jest licencjonowanym pilotem i nurkiem głębinowym. Potrafi posadzić jumbo jeta i zejść w suchym skafandrze solo na głębokości, o których ja nie śniłem (a bywa, że nurkuję). To nie wszystko. Julie potrafi utrzymać konwersację w sześciu językach: francuskim, angielskim, hiszpańskim, włoskim, rosyjskim i niemieckim. A teraz wisienka na torcie: Julie jest pianistką i wokalistą w orkiestrze. Och Julie! Jestem w Kanadzie od pół roku! Mieszkam parę kroków od twojej nowej kwatery i boli mnie, że się nie poznaliśmy! Jestem tu jeszcze parę dni – daj znać to wpadnę zrobić Ci sałatkę i wymasować pięty, do których nie dorastam. 😉
Kanadą rządzą silne kobiety. Julie Payette wprawdzie nie poznałem, ale poznałem Natashę, która dała mi niezły wycisk na tajskim boksie. Raz naprawdę bolał mnie brzuch następnego dnia. Poznałem też Elisabeth, która nauczyła mnie wiosłować i sterować canoe, a myślałem, że umiem. Poznałem także Gaelle, eteryczną masażystkę, która postanowiła nie nakładać na siebie żadnych ograniczeń, nawet tych, które przydziała na siebie zupełnie nieświadomie za dziecka. W końcu bliżej poznałem partnerkę mojego przyjaciela, Monikę, niezwykle inteligentną inżynier, której jednym z zadań w pracy jest na przykład upewnianie się, że uran nie trafia do Iranu. Po godzinach Monika sama buduje meble, ma anielską cierpliwość do dzieci i robi najlepszą na świecie pizzę na grillu, o steakach nie wspominając.
Kanada jest więc dla mnie krajem samodzielnych, silnych kobiet. Niewiele jest miejsc na świecie, gdzie kobiety mają lepiej niż w Kanadzie. Jest Holandia, Skandynawia i to tyle w temacie. Pora na kontrowersyjne pytanie: czy kobiety są tutaj szczęśliwsze aniżeli gdziekolwiek indziej? Na pewno są bardziej wykształcone, wyzwolone i samodzielne, a ich zarobki nie ustępują zarobkom mężczyzn, ale czy są szczęśliwsze? Czy uśmiechają się szczerze i czy są bardziej spokojne o jutro? Można by to pytanie rozszerzyć i objąć nim także mężczyzn, lub jakąkolwiek inną płeć, bo na wniosku paszportowym w Kanadzie w pytaniu o płeć nie trzeba wybierać spośród dostępnych dwóch opcji. Czy ludzie żyjący w jednym z najbardziej tolerancyjnych krajów tej planety są szczęśliwsi niż ludzie gdziekolwiek indziej?
Nie znam odpowiedzi na to pytanie. Wiem jedno: będę tęsknił za Kanadą. Zżyłem się z Sunnym, Moniką i jej mamą Czesławą – może bardziej niż każde z nas by sobie tego życzyło ([pół]żart]) ;). Pokochałem ich dzieci – Oscara i Stellę, chociaż parę razy nieźle mi dały (szczególnie Oscar) popalić. Starałem się być jak najbardziej szczery i prawdziwy, co poskutkowało tym, że dopuściłem do siebie grono niezwykle wartościowych ludzi, których teraz ciężko mi zostawić. Sunny, Monika, Natasha, Beth, Stephane, Myles, Romain, Sean, Gaelle oraz May – to Wam dedykuję ten wpis. Przyjechałem tutaj odpocząć od roweru i wydobrzeć, a dostałem o wiele więcej. Dzięki Waszej szczerości zobaczyłem gdzie sam siebie oszukiwałem. Innymi słowy dostrzegłem swoje martwe punkty. Niemożliwym jest bowiem poprawić coś, czego się nie widzi. Wyjeżdżam zdrowy fizycznie i psychicznie. Pewny siebie i swojej ścieżki. Skoncentrowany. Silniejszy, ale i spokojniejszy niż kiedykolwiek.
Przede mną góry. Góry na północy Tajlandii, góry w Laosie, góry w Wietnamie. Wypluję płuca na podjazdach. Będę się przewracał, podnosił, przewracał i podnosił. Zrzucę te wszystkie pyszne steaki i pizze Moniki, spalę ciężko zarobione mięśnie i znów będę chudy jak szczapa. I to będzie w porządku. Bo taki już jestem – chudy chłopak z grubymi marzeniami. Życie stawia nam granice, ale marzenia granic nie znają. I lepiej nie mieć niczego, ale mieć marzenia, niż posiadać wszystko, ale nie mieć marzeń.
W próżni
Opuściłem punkt A, ale do punktu B jeszcze długa droga. Jestem zawieszony w próżni pomiędzy światami…
Kto przyjechał mnie odwiedzić w ostatniej chwili? Ano mój agent pożegnalny – Zander 🙂
Super post, Brat. Świetne zdjęcia. Wow. Nawet mnie zrobiło się smutno, że już czas pożegnać się z Kanadą. Jakbym to ja się z nią zżyła, a nie Ty. 🙂 Powodzenia w dalszej podróży.