Należy się taki wpis. Od Wietnamu przejechałem przez siedem krajów robiąc grubo ponad jedenaście tysięcy kilometrów. Kazachstan, Kirgistan, Uzbekistan, Tadżykistan, Afganistan, Pakistan i teraz już docieram do połowy długiego Iranu. Było dużo gór, potem jeszcze więcej gór i jeszcze trochę gór, było głównie pod wiatr, była sawanna, czy już wspominałem, że pod wiatr? I teraz pustynie. Ten wpis to podsumowanie niebagatelnego roku, mojego stanu – fizycznego i psychicznego, oraz stanu sprzętu.
Z Afganistanu zamiast udać się bezpośrednio do Iranu, postanowiłem zahaczyć o Pakistan. Zrobiłem to z trzech powodów:
1. Chciałem poczekać jak rozwinie się wojna w Palestynie. Jeżeli Hezbollah poparłby Hamas aktywnie, to Izrael mógłby zaatakować Iran. Wtedy znalazłbym się w kraju, na który spadają amerykańskie bomby. Lepiej poczekać. Wystarczy spojrzeć na imponujące siły, jakie Zachód skoncentrował we Wschodniej części Morza Śródziemnego, Morza Czerwonego i Morza Arabskiego.
2. Postanowiłem maksymalnie zbliżyć się do miejsca, w którym kończy się pierwsza część książki. Odwiedzając Lahore, znalazłem się niespełna 200 km od okolic Chandigarh, o którym pisałem w Bike’owej Podróży. W ten sposób połączyłem dwa szlaki w jeden.
3. Nie spieszyło mi się, żeby do Europy wjechać zimą. Wiosną lepiej, a czas mam. W cieśninę Bosfor celowałem na marzec. Już wiem, że mi się to nie uda, a to ze względu na wiatr, który nie jest moim sprzymierzeńcem. Bardzo często wieje mi twarz, co ma związek z obrotem kuli ziemskiej. Jadąc w drugą stronę miałbym łatwiej!
Osiągając Karaczi znalazłem się w najdalej na południe wysuniętym punkcie w drugiej, “po-covidowej” części wyprawy. Było gorąco. Było mi dane wielokrotnie wskoczyć do Oceanu Indyjskiego, co trochę ukoiło zmęczone ciało. Przyznać możemy szczerze, że dałem sobie w tym roku niezły wycisk. Wylądowałem w trzech szpitalach: w Uzbekistanie i dwa razy w Tadżykistanie. Chorowałem także poza szpitalami. Trzy razy się biłem, a tak naprawdę to raz tylko mnie bito. Dużo się działo. Czasami czuję, jakby nawet duch nie nadążył się zregenerować pomiędzy wszelakimi zajściami, o ciele już nie wspominając.
Teraz jestem w Iranie. Tu spędzę święta i Nowy Rok. Miałem nadzieję, że ktoś z rodziny lub przyjaciół się skusi, ale dla większości ludzi Iran to dziki, arabski kraj. A tak nie jest. Iran zamieszkują Persowie. Arabów jest zaledwie 1%. To nie zmienia faktu, że Iran to kraj muzułmański, który zmaga się z wieloma problemami. Jeżeli jednak wszystko się ułoży, to zatrzymam się tutaj na dłużej. Ze względu na przyjaznych, otwartych, dobrze wyedukowanych i wychowanych ludzi. Ze względu na bezpieczniejsze (w porównaniu do poprzednich krajów) jedzenie, w tym obfitość zieleniny. Ze względu na dobrą kawę i akceptowalnie stabilny dostęp do Internetu, który jednak stracę po miesiącu pobytu, bo mój telefon nie był kupiony w Iranie (mam drugi telefon więc w sumie dwa miesiące). Nie mam siły ani ochoty jechać dalej. Zmęczyłem się. Nadmiar wrażeń. Potrzebuję się zatrzymać i doprowadzić do porządku. Doprowadzić do porządku sprzęt. Tyle rzeczy się zepsuło, nie miałem okazji, potrzeby lub ochoty ich naprawiać, parłem dalej.
Mimo całej przezorności, pewne rzeczy się po prostu zużywają. Na przykład obręcze są minimalnie zdzierane przy każdym hamowaniu. Po przejechaniu trzydziestu tysięcy kilometrów ich ściany stały się wklęsłe. Kamień lub dziura przy niedostosowanej prędkości wystarczy, by w końcu taka zużyta obręcz się poddała. Dlatego od Pamiru jadę z odpiętym tylnym hamulcem, żeby zużyć bardziej przednie koło. Jak szczęście dopisze, to w ten sposób dotrzemy do Stambułu, gdzie zaplanowałem kolejny pit stop, jeszcze poważniejszy niż ten ostatni. Nie tylko obręcze się zużyły. Do naprawienia jest cała lista rzeczy. Ja się zużyłem. Czuję, że jeśli nie zsiądę z roweru i nie zajmę się czymś innym niż pedałowaniem, to wydarzy się coś złego. Rozpadnę się na kawałki lub wybuchnę. Ktoś zginie. Krew i łzy już się polały.
Shiraz. Miasto w Iranie. Tyle razy przewinęła się ta nazwa w rozmowach, że wiedziałem, że tam trafię. Brakuje mi jeszcze dwustu kilometrów przez góry. Trzydzieści kilometrów na północ od wybrzeża Zatoki Perskiej jest już inny, chłodniejszy klimat (przygotowanie się do spania w zimne noce zajmuje dłużej). Tam chcę spędzić święta i Nowy Rok. Reszta się jakoś ułoży. Taką mam nadzieję. Moje przygotowania do świąt? Wiozę małą butelkę wina domowej roboty, którą dostałem w prezencie od właściciela kawiarenki. To będzie pierwszy alkohol jaki spożyję od trzech miesięcy. Wino otworzę w wigilię, z pewnością nie będę sam. Wypiję za realizowanie planów, moich i Waszych. Aby się nam wszystkim udało. Tymczasem wsiadam na rower. Mam do przejechania jeszcze dwieście kilometrów.
Życzę Wam jakościowo spędzonego czasu w święta i dobrego roku 2024.
Z Iranu, Wasz Daniel.