Nagle zgasło światło i nastała ciemność absolutna. W okolicy nie ma najmniejszego źródła światła, ni diody ni świecy. Najczarniejsza z czerni. Ktoś wchodzi do stołówki, prawdopodobnie właściciel, i włącza zasilanie z akumulatorów. Moim oczom ukazuje się lasagne wegetariańska, zjedzona do połowy. Mogłem zamówić to samo co Charles, czyli ryż z jajkiem, ale bardziej sycąca lasagne jest w tej samej cenie, podobnie z resztą jak pizza, burgery, dania chińskie, meksykańskie czy nawet tyrolskie rosti. Sądząc po menu można pomyśleć, iż znajduję się w jakiejś turystycznej mecce. Wszakże w Pokharze łatwiej uświadczyć dania europejskie aniżeli rodzimy dla Nepalu dhal bat. Istotnie jestem stosunkowo niedaleko Pokhary, ale jednocześnie z dala od cywilizacji. Niby jest bezprzewodowy internet, jednak podczas deszczu go nie ma, a leje jak z cebra kolejną godzinę z rzędu…
Jazda wokół masywu Annapurny jest wymagająca od pierwszej minuty. Nie ma gry wstępnej. Jest nas czterech: Charles z francuskiej Kanady, Sumar i Pudzian z Nepalu oraz ja. Poznaliśmy się wszyscy dwa dni wcześniej w sklepie rowerowym, do którego wszedłem z cichą nadzieją znalezienia kompana do himalajskiej przygody, a z którego wyszedłem z trzema kompanami, wynajętym rowerem do down hillu oraz dobrym planem. Jednym słowem okazało się, że Charles planował to przedsięwzięcie od roku, Nepalczycy znają trasę i ją zweryfikowali, a mi nie pozostało nic innego jak wskoczyć na gotową misję. Miałem jeden dzień na załatwienie TIMS permit, czyli pozwolenia na zwiedzanie Conservation Area of Annapurna, wynajęcie małego plecaka i spakowanie się weń na dziesięć dni. Wszystko działo się tak szybko, że ledwo się obejrzałem, a już zajmowaliśmy wszystkie siedzenia białego Bolero, hinduskiej terenówki, pędząc do punktu startowego w Beni. Czterech śmiałków, cztery małe plecaki w bagażniku, cztery rowery na dachu. Nic tylko pedałować. Gdyby się tylko dało pedałować. Na podjazdach, czyli przez lwią część wyprawy, małe ramy i niskie siodełka w rowerach moim i Charlesa pozostawiają minimum miejsca na nogi, które podkurczone nie są tak wydajne jak w normalnej dla mnie pozycji. Mięśnie szybko się męczą i bolą. Pod strome podjazdy lepiej jest nam podchodzić. Mękę nagradzają krótkie zjazdy. Głębokie skoki amortyzatorów i szerokie opony sprawiają, że rower płynie po dużych kamieniach jakby to były drobne koleiny. Do tej pory nie jechałem tak szybko po nawierzchni tak stromej i usłanej przeszkodami. Bawię się przy tym doskonale. Gdybym nie wpadł na Charlesa i nie zaufał jego doświadczeniu w down hillu, prawdopodobnie pchałbym się teraz między ośmiotysięczniki na swoim sztywnym stalowym czołgu, najpewniej przeładowanym zbędnymi rzeczami. Teraz już wiem, że do Mustangu najlepiej wjechać Mustangiem.
Pozwoliłem się namówić, a nawet sam się namówiłem, na jedną z najdroższych opcji, $25 za dzień, lecz ani przez chwilę nie żałuję choćby centa. Za bycie w swoim żywiole na końcu świata to przecież żadne pieniądze. Koszt wynajmu roweru to jedno, a koszt wycieczki to drugie. W innym sklepie rowerowym pan nalegał abym wszedł, usiadł, porozmawiał spokojnie. Gdy usiadłem w końcu powiedział cenę: jedyne $1000, co usłyszawszy wstałem i wyszedłem śmiejąc się, że właśnie dlatego nie chciałem wejść i usiąść.Przyznać jednak muszę panu uczciwie, bowiem oferował zorganizowanie całej wyprawy pode mnie, podczas gdy ja najzwyczajniej szukałem czegoś kompletnie innego. Rozważałem jedynie opcję wypożyczenia samego roweru. I długo nie szukając, przy odrobinie szczęścia tak właśnie uczyniłem. A dwóch pracowników sklepu właściciel dołączył do nas dla szkolenia, a i żeby też mieli coś z życia poza głównym sezonem. Oczywiście nie obyło się bez targowania, ale powiem całkiem szczerze, że węsząc dobrą przygodę gotów bywam zapłacić. Uważam, że niedostrzeżenie takiej okazji odbiłoby się na moim szczęściu, kuszeniem wręcz pecha. Od pierwszej chwili wiedziałem, że jadę.
Za Jomson zaczyna się ceglana pustynia, w której hen daleko przed nami dostrzegam kropkę. Z czasem kropka zmienia się w piechura. Upływa trochę czasu gdy staję twarzą w twarz z białą dziewczyną idącą boso. Podłoże jest takie przyjemnie – mówi mdłym, wręcz mdlejącym głosem. Niesie ciężki plecak, a w miejsce zawiązanej na głowie chusty przydałby jej się kapelusz z dużym rondem i filtr słoneczny. Jej skóra jest gdzieniegdzie spalona, a usta spierzchnięte. Skończyła jej się woda. Zapewne idzie któryś dzień z rzędu. Podaje jej swoją butelkę, z której bierze tylko parę łyków, po czym zaczyna powoli mówić. Spędziłam miesiąc w małej wiosce, tam wysoko, ucząc się tybetańskiego i nauczając dzieci angielskiego. Skończyły mi się pieniądze. Idę to Jomson aby spróbować wymienić walutę, bo karty do bankomatu też nie mam… Długo patrzę jak falujące powietrze rozmywa jej oddalającą się sylwetkę, aż w końcu kompletnie znika za wzniesieniem. Dziewczyna, która wybrała długą drogę i postanowiła ją przejść. Sama. Dziewczyna, która wzięła ode mnie tylko tyle wody aby móc się odezwać, gdyż rozumie, że tutaj każdy jest zdany na siebie. Znika tak samo jak się pojawiła, z opowieściami których nigdy nie usłyszę…
Po więcej zdjęć zapraszam do galerii.