Przygotowania do wyprawy c.d.

W pierwszej części odpowiedzi na pytanie “Jak się przygotowujesz do tak długiej wyprawy?” dowiedzieliście się o planowaniu trasy, o wizach, o przygotowaniu sprzętu, o budowaniu motywacji oraz o czym mówią podróżnicy, kiedy mówią o Pamirze. W tej części dowiecie się o przygotowaniu zdrowotnym, w tym o diecie i przygotowaniu fizycznym, a także finansowym i wszelakim możliwym. Będzie o badaniach lekarskich, szczepionkach, ubezpieczeniu, zawartości apteczki i portfela, o wszystkich rzeczach typu “przydasie” i “nieprzydasie”, a także o tym jakie sprawy warto pozamykać przed wyjazdem w podróż, która na dobrą sprawę nie ma ograniczenia czasowego. Jedziemy z tematami!

Trenować zacząłem, gdy kupiłem bilet lotniczy, czyli pół roku przed planowanym zaczęciem pedałowania. Zdecydowałem się nie koncentrować na ćwiczeniach aerobowych, tylko na wytrzymałościowych. Wychodzę z założenia, że jakąś tam formę jeszcze mam, mięśnie też przecież mają pamięć. Lepiej więc zbudować siłę i nabrać możliwie dużo masy, aby mieć podręczny magazyn paliwa, zamiast robić falstart i spalać mięśnie. Dlatego zapisałem się na “sztangi wytrzymałościowe”. Zajęcia prowadzi dwóch trenerów (tak naprawdę jeden trener i jedna tenerka), trzy razy w tygodniu po półtorej godziny. Nie pochwalę się ile biorę na klatę, bo nie ma czym, nadmienię jedynie, że moja sztanga jest już dwa razy cięższa niż była trzy miesiące temu. Te treningi są ogólnorozwojowe. Ich celem jest rozwijanie wszystkich mięśni, nie tylko tych wybranych. Tak naprawdę “sztangi” to tylko część programu, który kwalifikuje się jako FBW, czyli full body workout. Jest czas na ćwiczenia izometryczne, kalistenikę, elementy jogi, a nawet na “rozbijanie” bolących mięśni na przeznaczonych do tego wałkach. Chodzą tam fajni ludzie, zarówno mężczyźni jak i kobiety. Panuje przyjazna, zespołowa atmosfera. Oprócz tych treningów na siłowni wychodzę na rower w lepszą pogodę, a dopóki było ciepło pływałem na desce SUP, co – swoją drogą – również wszystkim polecam. Podsumowując: nie jest to żaden trening jak do ultra-maratonu czy innego “ironmana”, tylko raczej ogólne utrzymywanie ciała w dobrej kondycji z naciskiem na regularność, której wcześniej brakowało. Stawać na głowie nie trzeba…

Równowaga jest ważna nie tylko na rowerze. Panuje powszechne mniemanie, że joga to tylko rozciąganie, tymczasem Ashtanga bywa bardzo dynamiczna. Zdjęcie z Quang Ngai w Wietnamie, gdzie trenowałem pod czujnym okiem mistrza Preeta.

Wizyta u dietetyka klinicznego

Nigdy nie byłem u dietetyka, chociaż organizm często podpowiada mi, że nie wszystko co jem, dobrze mi służy. Okazało się, że w ramach karnetu na siłownię mam jedną konsultację z dietetykiem gratis. Postanowiłem skorzystać, choć przyznam, że moje nastawienie było dość sceptyczne. Znam zbyt wielu lekarzy co udzielają ludziom rad, których sami nie przestrzegają. Dlatego pierwsze pytanie, jakie doktor Hanna Zbroja ode mnie usłyszała, brzmiało: Czy opowie mi Pani o swojej diecie?

Opowiedziała. Nie je mięsa od piętnastu lat, bo nie lubi. Jej pierwszy kierunek na studiach to medycyna sportowa. Po opuszczeniu rodzinnego domu musiała się nauczyć gotować. Skoro odpadło mięso czerwone i białe, to zostały ryby. Została peskatarianką. Na śniadanie zwykle jada owsiankę z owocami i orzechami. Po treningu regeneruje się smoothie na maślance lub jogurcie (je nabiał) z owocami. Na obiad na przykład tofu z surówką z marchewki lub kasza z burakami i orzeszkami. Na kolację barszcz lub zupa jarzynowa. To bardzo zdrowa dieta, bez dwóch zdań. Przypomniałem sobie, że był czas kiedy też się tak odżywiałem. Czułem się wtedy lepiej w swoim ciele. Zapytałem czy może mi doradzić w jaki sposób mógłbym uzupełniać kalorie podczas mojej wyprawy przez kraje, gdzie bogaty wybór menu nie będzie mi dany. Zaproponowała znany mi już izolat białka. Trudno się dziwić. Ciężko znaleźć zamiennik czegoś, co niewiele waży, ma długi termin ważności, jest łatwe w przygotowaniu do spożycia i dostarcza dużo protein. Jeśli drogi Czytelniku masz jakieś sugestie, to są jak najmilej widziane w komentarzach pod artykułem.

W Azji nie raz widziałem różne izolaty białka. Często jednak jak je widzę to mam wątpliwości dotyczące składu. Czy ktoś to w ogóle sprawdza przed dopuszczeniem na rynek? Nie raz słyszałem opinie, że lepiej kupować droższe, amerykańskie. Doktor Zbroja ma inne zdanie. Twierdzi, że w Stanach łatwiej niż w Europie jest wprowadzić na rynek jakikolwiek suplement diety czy lek. Te rzeczy są testowane dopiero na konsumentach. Najbezpieczniej wybierać europejskich producentów z wieloletnim doświadczeniem. Doktor doradziła mi polskich producentów: Olimp oraz Extensor. Firma Olimp Laboratories istnieje od 1990 roku i produkuje głównie farmaceutyki, w związku z czym obowiązują ich większe restrykcje i kontrole niż firmy produkujące jedynie suplementy. Musimy pamiętać, że suplementy są kontrolowane dopiero po jakimś czasie obecności na rynku, więc teoretycznie nowy producent może wciskać nam totalne ścierwo zanim ktokolwiek się zorientuje. Z kolei Extensor produkuje odżywki białkowe od ponad 20 lat. Usłuchałem rad profesjonalistki i zakupiłem 1.8 kg przedtreningówki Olimp, która oprócz białka zawiera również węglowodany, oraz 1kg izolatu białka serwatkowego Extensor o zawartości białka przekraczającej 97%. Razem to prawie 3 kg proszku, który wjedzie ze mną w góry Pamiru. Zaznaczam, że ani ja, ani doktor Hanna Zbroja, nie reprezentujemy żadnych producentów czy marek. Ten blog zawsze był, jest i będzie niezależny.

Parę z istotniejszych rzeczy które zabieram. Na tylne koło przywykłem zakładać szerszą oponę: 2″. Przód: 1,75″. Linka wewnątrz pałąków namiotu się wyciągnęła, co wydłuża czas rozstawiania namiotu. Łaskawy producent namiotu (MSR) wysłał do Zandera nową linkę, a Zander mi ją przywiózł 2 lata temu. Siodło Wittkop Medicus Twin 1.0 za 50 zł. Mam takie samo w innym rowerze i jest O.K.

Szczepienia

Kraje na mojej zaplanowanej ścieżce to: Wietnam, może Chiny (jak się zdążą otworzyć), Kazachstan, Kirgistan, Tadżykistan, Uzbekistan, Azerbejdżan, Gruzja, Turcja, Serbia lub Rumunia, Węgry, Słowacja. Zadzwoniłem do Uniwesryteckiego Centrum Medycyny Morskiej i Tropikalnej w Gdyni. W Szczecinie mamy wprawdzie Przychodnię Portową, a w niej certyfikowany ośrodek medycyny podróży, ale zadzwoniłem do Gdyni, gdzie mnie jeszcze nie było. Tam Pani chciała mnie umówić na wizytę, ale usłyszawszy, że ja dzwonię ze Szczecina, odesłała mnie do strony internetowej http://szczepieniadlapodrozujacych.pl. Według tej strony (wydaje się rzetelna) na wszystkie kraje zaleca się szczepionki na następujące choroby: dur brzuszny, tężec, błonica, wirusowe zapalenie wątroby typu B (WZW B), wirusowe zapalenie wątroby typu A (WZW A). W Turcji dodatkowo zaleca się szczepionki przeciw meningokokom i pneumokokom.

Przewertowałem swoje książeczki szczepień. Oto moje szczepionki: tężec 2014, WZW A 2000, WZW B 2002, dur brzuszny 2017, błonica 2014, paraliż dziecięcy 2014, japońskie zapalenie mózgu 2017, wścieklizna 2017, COVID-19: J&J 2021 + Moderna 2022. W internecie czytam, że szczepionka na WZW A jest ważna przez całe życie, a na WZW B przez minimum 20 lat, jednak ja zrobiłem test antygenowy w 2014 i przeciwciał na WZW B już nie miałem (na WZW A nadal miałem). Powinienem teraz zrobić ten test ponownie i w razie braku przeciwciał powtórzyć szczepionki przeciwko żółtaczce. Powininienem także zaszczepić się przeciw meningokokom i pneumokokom oraz powtórzyć szczepionki przeciw japońskiemu zapaleniu mózgu i durowi brzusznemu. Nie zdążyłem przed wylotem, ale też się nie starałem. Zobaczę co da się zrobić w Wietnamie. Z doświadczenia wiem, że wiele szczepionek jest tańszych w Azji. Przykład: w Polsce szczepionka przeciwko japońskiemu zapaleniu mózgu kosztuje 600 zł, podczas gdy w Travel Clinic w Bankoku za tę samą szczepionkę zapłaciłem 100 zł.

To tylko jedna z czterech stron moich szczepionek.

Badania lekarskie i apteczka

Mój lekarz rodzinny traktuje mnie poważnie, bo jest rzetelny w tym co robi i zna moją pasję. Poza tym nie zawracam mu głowy, gdy mam katar sienny. Powiedziałem mu jak długo mnie nie będzie i przez jakie kraje będę jechał. Wspólnie ustaliliśmy, że powinienem zrobić następujące badania:

  1. RTG klatki piersiowej (po COVIDzie). Wynik: płuca i serce radologicznie bez zmian.
  2. Pełna morfologia i badanie moczu. Wyniki: wszystkie mieszczą się widełkach.
  3. Okulista: badania refraktometryczne, przedni odcinek oka, dno oka, ciśnienie. Wyniki: okulistycznie nie wymagam leczenia i nadal nie muszę nosić okularów. Jednak doktor zwróciła uwagę na wysokie ciśnienie w oku, potwierdzone zawyżonym ciśnieniem krwi na ramieniu (140/85). To dziwne, bo bez kawy mam zwykle bardzo niskie ciśnienie, szczególnie rozkurczowe. Przez następny tydzień mierzyłem co dzień o różnych porach i uśrednione wynosi 124/73 puls 72, więc wychodzi na to, że w przychodni byłem lekko zestresowany, a może podniecony zbliżającym się wylotem?
  4. Badanie kału na obecność Helicobacter (cztery lata temu miałem infekcję). Wynik: negatywny.
  5. EKG wysiłkowe i USG serca. Nie było podstaw by kardiolog mnie na to skierował w ramach NFZ. Nigdy nie miałem problemów z sercem, więc tutaj odpuszczam. 300 zł zostaje w kieszeni.

Podczas ostatniej wyprawy moją piętą achillesa był tyłek oraz krocze. W gorącym klimacie te miejca cały czas spocone, cały czas ocierane, może niewystarczająco dobrze myte (lodowatą wodą), nierzadko o sobie przypominały w formie budujących się pod skórą ropniów. Porównanie, że coś jest “jak wrzód na dupie” musiało się wziąć chyba właśnie od ziarniaków u rowerzystów. Ziarniaki, a prawidłowo mówiąc ziarniniaki, to nagromadzenie w jednym miejscu komórek wyprodukowanych przez układ immunologiczny. Moje nieodłączne towarzyszki to ziarniaki gram-dodatnie (cokolwiek to znaczy). Nie będę tutaj udawał specjalisty i wymieniał dokładnych nazw wszystkich bakterii jakie zaliczają się do tej grupy. Powiem tylko, że warto sobie pobrać próbkę z takiego ropnia, a następnie ją przetestować względem popularnych antybiotyków. Okaże się wtedy, na które leki nasze bakterie są odporne, a na które nie są. Pomoże to nam skrócić proces leczenia infekcji. Mi pobrano próbkę i zrobiono taki test w laboratorium szpitalu Sukumvit w Bangkoku.

Wtedy przepisano mi cyprofloksacynę, która stała jest moim podstawowym antybiotykiem. Działa także na infekcje dróg oddechowych. Pokazałem swojemu lekarzowi rodzinnemu wynik tego testu z Bangoku i też zaznaczył na nim cyprofloksacynę i lewofloksacynę. Dodatkowo doradził mi po każdej jeździe dezynfekować te wrażliwe miejsca sprayem Octanisept, a gdy już zacznie się coś budować to wetrzeć mupirocynę (maść) zanim wezmę doustny antybiotyk. Ani trochę nie kręci mnie myśl, że aby zlikwidować malutki problem na tyłku, muszę zabić miliony przyjaciół w jelitach, więc szukam innych, miejscowych rozwiązań. Dochodzę do wniosku, że nie pozostaje mi nic ponad dbanie o utrzymanie skóry w tych wrażliwych miejscach zawsze czystej, suchej i elastycznej – bez mikro pęknięć. Czyli po umyciu i zdezynfekowaniu będę tam jeszcze aplikował krem. Kiedyś w sklepie rowerowym w Australii dorwałem krem Aussie Butt Cream “dla komfortu tam na dole”. Niestety już dawno się skończył. Tym razem będę używał kremu do rąk Neutrogena lub zwykłej wazeliny. Jeżeli ktokolwiek miewa podobne problemy i ma lepsze rozwiązania, to proszę o komentarz. Rozsądne pomysły przetestuję i podzielę się obserwacjami na łamach bloga. Zawsze to komuś pomoże.

Aussie Butt Cream – “for comfort down under”. Krem uelastyczniający skórę, zapobiega otarciom. Dla niewtajemniczonych: Australijczycy nazywają swój kraj “down under”, czyli “(kraj) tam na dole.”

Australijski “Krem Tyłkowy” się skończył, ale na szczęście w Polsce znalazłem odpowiednik! 😀

Zawartość Apteczki

  1. Nifuroksazyd na infekcje pokarmowe + probiotyki.
  2. Antybiotyk: Cyprofloksacyna.
  3. Loperamid, Smecta i węgiel leczniczy na biegunkę.
  4. Tabletki do uzdatniania wody.
  5. Mupirycyna (maść) oraz Fucidin (maść) na infekcje skórne.
  6. Krople do oczu.
  7. Octanisept do desynfekcji skóry.
  8. Bepanthen (krem) do łagodzenia ukąszeń, poparzeń czy alergii na skórze.
  9. Clatra i wapno rozpuszczalne na alergie.
  10. Furagina na infekcje dróg moczowych.
  11. Acyclovir (maść) na opryszczkę.
  12. Sinulan forte na zatoki.
  13. Gripex + paracetamol na gorączkę oraz ból.
  14. Buscopan na ból brzucha czy podrażnione jelita.
  15. Kodeina na bardzo duży ból (jakbym złamał miednicę).
  16. Akutol – bandaż elastyczny.
  17. Opatrunek z nitką srebra, nieprzywierający, z jodopowidonem.
  18. Opatrunki, gazy jałowe, bandaż i plastry.
  19. Dwa lizaki – dla dzieci, które będę opatrywał, żeby odwrócić ich uwagę od bólu (sprawdza się).

Ubezpieczenie

Od lat korzystam z najtańszego ubezpieczenia długoterminowego dostępnego w Polsce (a może nawet na świecie). Jest to Planeta Młodych. Ceny rocznego ubezpieczenia dla podróżujących do 31 roku życia zaczynają się od 220 zł, jednak taki młody już nie jestem. Wybieram wariant TSAPlus z uwzględnieniem sportów ekstremalnych, które w warunkach ubezpieczenia zawierają taką definicję: “…kolarstwo górskie, downhill, …. , uczestniczenie w wyprawach do miejsc charakteryzujących się ekstremalnymi warunkami klimatycznymi czy przyrodniczymi typu: pustynia, wysokie góry (góry powyżej 5500 m n.p.m. od podstawy do najwyższego szczytu), busz, bieguny, dżungla i tereny lodowcowe…” Ubezpieczenie za 460 zł jest w istocie ważne przez 365 dni, ale jedna podróż poza Polskę lub kraj zameldowania nie może być dłuższa niż 180 dni. W praktyce oznacza to, że po upływie 180 dni muszę się… wrócić do kraju (czyt. wykupić inne ubezpieczenie).

Nie należy też spodziewać się nie wiadomo jakich korzyści z tak taniego ubezpieczenia. Ubezpieczyciel pokrywa koszty pierwszej pomocy, ale każdą kolejną pomoc związaną z tym samym zdarzeniem możemy być zmuszeni opłacić sami. Przykład: W Japonii pracując na farmię organicznej uciąłem sobie kosą palucha tak, że przeciąłem ścięgno i wylądowałem w szpitalu w małej miejscowości Memuro na wyspie Hokkaido. Na szczęście trafiłem na rzetelnego chirurga, który zszył to ścięgno. Dzięki niemu nadal mogę grać na gitarze. Ubezpieczyciel oddał mi pieniądze za zabieg chirurgiczny, ale za wizyty w przychodniach na mojej drodze już nie. Cały czas jechałem rowerem uciekając przed nadchodzącą z północy zimą. Co parę dni zaglądałem do jakiejś napotkanej przychodni, aby oczyszczono moją ranę, zmieniono opatrunek, a na koniec ściągnięto szwy. Wszystko to skrzętnie udokumentowałem, ale ubezpieczyciel uznał, że te wizyty już “nie były niezbędne”, w związku z czym Planeta Młodych oddała mi jedynie 2/3 poniesionych kosztów. Na szczęście nie była to jakaś horrendalna kwota. Suma wszystkich rachunków opiewała na 40200 jenów, co w tamtym momencie równało się ok. 1500 zł. Podsumowując: najtańsze ubezpieczenie Planeta Młodych jest po to, żeby nas na szybko poskładać i przetransportować do Polski, gdzie dalej musimy sobie radzić sami. Jest też po to, aby w razie najgorszego pokryty został koszt transportu zwłok, bo ceny takich usług bywają szokujące. Jeśli już mowa o śmierci, to jeżeli ma być ona ceną za realizowanie zuchwałych marzeń, to nie chcę aby moi bliscy ponosili jakiekolwiek koszta dodatkowe. Zostawiam za sobą wystarczającą ilość gotówki, aby nie musieli się tym przejmować.

Finanse i inne ważne sprawy

Zrobiło się poważnie, to teraz na wesoło, czyli finanse. Zabieram ze sobą 3000 dolarów, 180 euro i ponad 9 milionów dongów wietnamskich. Choć ostatnia liczba robi wrażenie, to w przeliczeniu jest to zaledwie 1715 zł. Dolary zarobiłem nauczając języków przez Internet. Było ich więcej, ale niestety sprzedałem. Gdybym wiedział, że przyjdzie mi kontynuować podróż teraz, gdy złotówka jest taka słaba, to bym dolarów nie sprzedał. Na takie gdybanie moja mama zawsze mówi “jakby człowiek wiedział, że się przewróci, to by się położył”. Dongów nie musiałem kupować. Zarobiłem je nauczając języków w Wietnamie. Czekają sobie na wietnamskim koncie. Wybiorę je zaraz po przyjeździe. Ogólnie chciałbym zrobić tak, żeby nie musieć kupować jakiejkolwiek waluty za słabe, ciężko zarobione złotówki. Nie wiem jak długo uda mi się tego uniknąć, ale wydaje mi się, że na pół roku wystarczy. Potem się coś wymyśli, a może sytuacja się zmieni i złotówka się umocni? Kto to wie?! Jedno jest pewne. Nie zdążę dojechać do Polski przed następną zimą, a rozstawianie i zwijanie namiotu na mrozie w pojedynkę średnio mnie kręci. Możliwe, że gdzieś będę zmuszony przeczekać najzimniejsze miesiące. Wtedy, a także podczas wielu przystanków, będę pracował przez Internet ucząc języków. Nie mogę zostawić swoich uczniów. Też nie chcę ich zostawiać. Z drugiej strony nie wszystkim pasuje taki nieregularny tryb nauki. To zrozumiałe. Ale ta podróż to stawka większa niż życie, więc “wyjdzie w praniu”. Poza nauczaniem z obecnego życia zostanie naprawdę niewiele. O to właśnie mi chodzi, żeby wyruszyć z “czystym zeszytem” i wypełnić go nowymi historiami.

Nie wiem jak długo mnie nie będzie. Zrezygnowałem ze wszystkich abonamentów i subskrypcji. Przy niskim lub zerowym dochodzie nie chcę żadnych stałych kosztów. Posprzedawałem wszystkie rzeczy, których nie używałem lub nie zamierzałem używać w przyszłości. W ostatniej chwili (dwa dni przed wylotem) udało mi się wymienić na gotówkę samochód. Część mnie wcale nie chciała go sprzedawać, bo to iście niezwykły wehikuł. Pasował do mnie idealnie, w końcu sam go wykończyłem. Włożyłem w niego tyle serca, co w Hefajstosa (mój rower). Jednak świadomość, że beze mnie tylko niszczeje, w Polsce by mi ciążyła, a przecież w wyprawie rowerowej chodzi o to, by bagażu mieć jak najmniej. Bagażu w każdej formie. Może kiedyś napiszę więcej słów o moim “niewidzialnym” mini kamperze. Teraz tylko zajawka…

Już od dawna wszystkie dokumenty potwierdzające wszelakie kwalifikacje trzymam w chmurze. Nigdy nie wiadomo kiedy coś się może przydać lub kiedy pożar strawi oryginały. Starałem się też uregulować stosunki interpersonalne. Czytać: naprawić zgrzyty, docenić osoby warte docenienia, lub najzwyczajniej – przeprosić. Każda tak uporządkowana kwestia, każdy spłacony dług – również przekłada się na lżejszy bagaż.

Moi bliscy wiedzą, że na wyprawie liczy się każda złotówka. Na urodziny wręczyli mi bony do sklepu sportowego. Starczyło na kurtkę, która chodziła mi po głowie od dekady, a także na inne ważne rzeczy. Dziękuję Galikom, Wojtasikom i Kocujom!

Na koniec wspomnę o medytacji. W ramach przygotowań do wyjazdu zapisałem się na 10-dniowy kurs. Pojechałem w specjalne miejsce, gdzie oddałem telefon do skrytki i nie odzywałem się do nikogo przez 10 dni. Następnie się przeprogramowałem. Nie pierwszy raz to zrobiłem, a szósty. Mam więc już co nie co do powiedzenia w tej kwestii, a nawet do napisania. Zasługuje to jednak na odrębny artykuł, który już zacząłem pisać. Dodaj swój email do newslettera aby tego ważnego tekstu nie przegapić.

Wystarczy tego tekstu, bo od tych przygotowań już zagotował mi się mózg!

2 thoughts on “Przygotowania do wyprawy c.d.

  1. Uczniowie ze Szczebrzeszyna

    Panie Danielu, dziękujemy za kolejny ciekawy wpis i dzielenie się doświadczeniem. Dziękujemy także że przyjechał pan do nas z prelekcją.Uczniowie ze Szczebrzeszyna.

    Odpowiedz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *