Unoszę się na wodzie. Nie wiem czy to jezioro czy ocean. Woda jest spokojna. Skąd tu tyle wody? Skąd ja się tutaj wziąłem? Rozglądam się dookoła. Nie widzę nic prócz wody i paru dryfujących przedmiotów. Żółte i czarne unoszą się na wodzie, podobnie jak ja. Przecież to … moje sakwy! Wśród nich jest torba na kierownicę. Też się unosi, ale powoli zanurza. Podpływam i chwytam ją zanim zniknie w czeluści. Zaglądam so środka. O nie! Jest pełna wody. Wszystko stracone: aparat, zdjęcia, notatki, telefon, paszport. To jakiś koszmar! Wybudza mnie z niego ryk megafonu. Świta.
Zdajemy sobie sprawę, że czegoś nie docenialiśmy, dopiero gdy to stracimy. Do tej pory nie doceniałem towarzyszącej mi pogody. Cały dzień jazdy w deszczu – od początku wyprawy takie dni mogę policzyć na palcach jednej ręki. Nie następowały po sobie bezpośrednio… aż do Wietnamu. Chmury zawisły nisko nade mną tuż po opuszczeniu Laosu. Szaro. Zbiera się na obfity, długotrwały deszcz…
Deszczu Dzień 1. Gdy w końcu zaczyna padać, od razu wiadomo było, że to żaden przelotny prysznic. Najpierw się chowam gdy pada mocniej, próbuję jakoś to najgorsze przeczekać. Bez sensu. Ten deszcz mnie nie ominie. Sam prędzej wyjadę spod tej chmury. Ruszam.
Deszczu Dzień 2. Najpierw przemakają rękawiczki, następnie buty. Po jakimś czasie spodenki. Kurtka nie przemaka, ale też nie oddycha. Po paru godzinach jazdy nie ma na mnie suchej nitki. Droga wiedzie wśród skał wyrastających znikąd. Przybierają one niezwykłe formy. Z pewnością pełne są jaskiń. Chciałbym kiedyś zamieszkać w jaskini. Tyle ich już odwiedziłem, a w żadnej nie zostałem na noc. Teraz najchętniej bym się w jednej zaszył i rozpalił ognisko.
Deszczu Dzień 3. Samo bycie mokrym nie stanowi problemu. Bycie wyziębionym już tak. Bycie mokrym to jedynie dyskomfort. Przed miastem Do Luong zakręcam na południe drogą DHCM. Od teraz wiatr wieje mi w plecy, co odczuwam w prędkości. Trasa mało ruchliwa, jedynie ogłuszająco-trąbiące i niemiłosiernie chlapiące ciężarówki zakłócają spokój. Byle zajechać jak najdalej. Byle zdąrzyć do Quang Ngai w następnym tygodniu. Czeka tam na mnie praca, mieszkanie, łóżko, gorących pryszniców ile dusza zapragnie. Nowe życie. Byle dojechać do Quang Ngai. Jeszcze tylko niecałe 600 km… Gdzieś przecież ten deszcz musi się kończyć…
Deszczu Dzień 4. Próbuję sobie przypomnieć kiedy ostatni raz widziałem tak mokrą aurę. Od wyjazdu z Polski trzy lata temu nie miałem dwóch takich dni następujących po sobie. A wcześniej? W Warszawie przestawało padać. W Szkocji pogoda się zmieniała bardzo szybko. Czy gdziekolwiek lało non stop przez 72 godziny? Nie pamiętam… Z drugiej strony kiedyś miałem życie poza rowerem, więc i deszcz tak nie doskwierał.
Deszczu Dzień 5. Droga, którą jadę, skręca na wschód prowadząc mnie z powrotem w stronę Laosu. Coś jest nie tak. Chowam się pod czyimś dachem aby spojrzeć na mapę. Psy ujadają wściekle. Właściciele gdzieś wybyli. Otwieram sakwę z mapą i niespodzianka! Nieprzemakalna sakwa… przemokła. Sprawdzam pozostałe sakwy. Z dwóch wylewam po szklance wody. Pozostałe suche. Woda nie spowodowała żadnych nieodwracalnych szkód – na szczęście to nie były sakwy z elektroniką, ale gdzie ja teraz to wszystko wysuszę? I kiedy? Nie mogę dopuścić żeby grzyb zajął mokre rzeczy…
Deszczu Dzień 6. W porannym świetle analizuję przyczynę przecieku. Sakwy są dość nowe i nie mają żadnych uszkodzeń. Żadnej dziury, przetarcia, rozszczelnienia. Woda musi dostawać się więc przez otwór. Winnym okazuje się samo zamknięcie. Producent z pewnością przeprowadził nie jeden test w deszczu, lecz najwyraźniej nie w pięciodniowym, nieustającym deszczu. Otóż pas nylonowy wszyty do rolowania zamknięcia powoli nasiąka. Woda wędruje po nim do wewnątrz sakwy. Mam teraz zagwozdkę – jak to ulepszyć. Będę o tym myślał podczas pedałowania. Tymczasowo owijam nylonowe paski workami foliowymi i ruszam dalej.
Deszczu Dzień 7. Mokra aura zmusza mnie do skrupulatniejszego zabezpieczania ekwipunku, a także do bardziej detalicznej segregacji rzeczy. Zwykle oddzielam ciuchy brudne od czystych. Raz czy dwa razy założone też trzymam oddzielnie od tych nienoszonych. Teraz do tych kategorii doszły pod-kategorie mokre i wilgotne i tak powstały worki z ciuchami: brudnymi -mokrymi, brudnymi wilgotnymi, już raz czy dwa razy noszonymi i wilgotnymi, a także niestety czystymi i wilgotnymi, bo bawełniane koszulki do tej pory całkiem nie wyschły po praniu. Zbyt dużo bawełny w tej wyprawie przez nieznane. Już kiedyś się tej lekcji nauczyłem, a teraz się uczę jej ponownie. Poczucie popełniania tych samych błędów bywa irytujące. Jeszcze tylko 450 km…
Deszczu Dzień 8. O czym się myśli jadąc w deszczu? Głównie o tym, że się moknie, że się ma mokro tu i ówdzie. Że woda penetruje każdy materiał na dłuższą metę. O gorącym prysznicu się myśli i herbacie z imbirem. O ognisku. Gdy tak leje to już lepiej jechać pod górę – przynajmniej robi się wtedy ciepło. Tak to już jednak zostało wszystko stworzone, że jak się jedzie pod górę, to prędzej czy później nieuchronnie jedzie się w dół. Sprawdziłem to wielokrotnie. Możecie mi w tej kwestii zaufać ;). Podczas zjazdu, będąc mokrym, błyskawicznie robi się nieprzyjemnie. Wiatr wychładza mokre ciało w parę minut. Teraz to już pal licho ciepły prysznic i herbatę – byle by się ogrzać przy ognisku! We wiosce Hoa Tien zostawiam rower przed jadłodajnią. Biegnę bezpośrednio do kuchni na zapleczu, gdzie kucharek sześć oprawia kury. Pozwalają usiąść przy ogniu. Odtajam w błogości, gdy kelnerka zaprasza mnie na posiłek do stołu. Proszę aby podała mi strawę tutaj – przy ognisku. Tego ciepła prędko nie opuszczę. Nieopodal knajpy rozstawiam namiot, w którym zapatulony uciekam myślami jak najdalej od wody i chłody. Książka zabiera mnie w rejony bardziej suche, bo na mongolski step.
Deszczu Dzień 9. Podjazd na przełęcz. Lubię jechać pod górę. Mógłbym jechać pod górę cały czas. W deszczu niekoniecznie. Czy to banknot leży taki zmoczony na asfalcie? Niemożliwe. Parę kilometrów dalej następny, więc jednak możliwe. Ten wydaje się nawet bardziej suchy. 2000 Dong – nie starczy nawet na kawę, ale może się nazbiera? Kawałek dalej 5000 i potem jeszcze dwa razy 2000 Dong. Jest na kawę, a jak tak dalej pójdzie to i na zupę starczy! Ktoś te pieniądze ewidentnie rozrzuca na drodze. To musi być jakiś szczęśliwy człowiek…
Deszczu dzień 10. W wieloletniej podróży jest tak jak jak w teleturnieju “Idź na Całość”. Pamiętacie ten teleturniej? Prowadzącego Zygmunta Chajzera i kota w worku – “Zonka”? Tych zbyt młodych, aby pamiętać, zachęcam do obejrzenia tego krókiego filmiku. Załóż, drogi czytelniku, że bierzesz udział w grze. Bramkę #1 już masz otwartą: wielki telewizor lub wakacje all inclusive, w zależności co Cię bardziej kręci, to już masz. Możesz wyjść z tym telewizorem lub wakacjami, albo … zaryzykować Bramkę #2. Tam może być samochód, ale równie dobrze może być zonk i wtedy wydziesz z niczym. Teraz zastanów się chwilę. Czy tak naprawdę wyjdziesz z niczym? Czy Zonk to jest nic? Jeżeli tak uważasz, to spróbuj go dla mnie zdobyć, bo bardzo chciałbym mieć tę maskotkę. Zonk to nie jest NIC. Zonk stanowi dowód podjęcia ryzyka i cenę owego ryzyka. Jest dowodem na to, że gdzieś mamy ten telewizor choćby Zygmunt Chajzer dorzucił do niego zestaw kina domowego i konsolę do gier.
Jak to się ma do podróży? Bramka #1 to hotel. Zawsze możesz wybrać płatny nocleg, chyba że jesteś kompletnie spłukany i jedziesz na tak zwany “krzywy ryj”. Gdy pieniądz nie wytycza ostrych granic kuszą wygody. Własny pokój, łóżko, gorący prysznic, WiFi, poczucie bezpieczeństwa. To wszystko za jedyne 20 zł… więc może by tak… No dobrze, ale najpierw spróbuję przygody. Ta rodzina siedząca na ganku chyba nie będzie mieć nic przeciwko jeśli się dosiądę aby dojeść ryż zabrany z obiadu, dopcham sucharami i zapiję herbatą z termosu. Rzeczywiście nie mają z tym problemu. Zaraz się kolejno zlatują żeby zobaczyć białego. Pozwalają rozstawić namiot pod wiatą (nie będę go musiał nazajutrz suszyć), a po chwili namysłu zapraszają do spania wewnątrz domu. Już zdążyłem ostygnąć więc zimny prysznic z górskiej wody mnie delikatnie ujmując “ożywia”.
W ciepłym suchym posłaniu czeka na mnie … jedenastolatek. Jednego łóżka z całkiem obcym jeszcze nie dzieliłem, ale co może mi zrobić jedenastolatek? Okazuje się, że może mnie we śnie skopać. Po jego łóżku mogą biegać myszy (oby tylko). Jego rodzice mogą przez północy grać w karty przy akompaniamencie disco-wietnamisco z ryczącego telewizora. Efekty wizualne zapewni neonowo-diodowy migający ołtarzyk, co na niebiesko, czerwono i zielono dom rozświetli. O drugiej w nocy mogą zacząć ćwiartować krowę aby o 4:30 po mnie przyjść (budzić już mnie w takich warunkach nie trzeba) i zaprowadzić do stołu. Ot kopnął mnie zaszczyt! Miska ciepłych jelit przez świtem… Czy życie nie jest piękne? Bramka #2. Nieznane. Niby Zonk, a historia na resztę życia.
Deszczu Dzień 11. Wydostaję się z gór. Dzisiaj dotrę do Hue, gdzie czeka na mnie kolejny ciekawy nocleg – tym razem zorganizowany przez znajomą w Sajgonie. Parędziesiąt kilometrów nad Hue znajduję się na wysokości 17 równoleżnika, który podczas wojny amerykańskiej stanowił granicę pomiędzy Wietnamem Północnym (komunistycznym) a Południowym (demokratycznym). Strefę zdemilitaryzowaną (DMZ) poznaję po schronach. W Hue okazuje się, że moim gospodarzem jest student prawa, a jego dom stanowi malutka kawalerka. Kujon (Quyen brzmi jego imię) chce odstąpić mi łóżko i spać na podłodze, na co się nie godzę. Po wielu dziwnych acz “bezpiecznych” noclegach nie zamierzam zabierać łóżka swojemu dobroczyńcy. W dwójkę mieścimy się na twardym bambusowym łożu. Kujon na szczęście śpi spokojniej od tamtego jedenasolatka z syndromem Tourette-a.
Nazajutrz niespodzianka – nie pada! Ot dar niebios – jeden dzień częściowo bez deszczu na zwiedzenie historycznego miasta Hue. Spieszę od rana na targ na obfite śniadanie, a następnie do centrum, aby zobaczyć jak najwięcej zanim przerwa w deszczu się skończy. Miasto jest popularne wśród turystów, mimo iż podczas stoczonej tu potężnej bitwy 50 lat temu zostało kompletnie zrujnowane. Fosa i wysoki mur strzegą dziś na dobrą sprawę pustego placu. Po obejrzeniu paru pozostałych (świetnie zachowanych) czołgów, dział i helikopterów opuszczam stare miasto w poszukiwaniu krawca. Wpadłem bowiem na pomysł jak uczynić sakwy wodoszczelnymi – tym razem naprawdę. Wystarczy trochę paska nylonowego, klamry i wprawione w robocie ręce.
Deszczu Dzień 12. Do celu zostało mi już tylko 250 km. Opuszczam Hue i miłego Kujona. Następny przystanek Da Nang, gdzie koleżanka nagrała kolejny nocleg nie wiadomo u kogo… i z kim… Niedługo po opuszczeniu przedmieści ktoś za mną krzyczy “Hello!”. Uśmięchnięty, tęgi rowerzysta to David z Irlandii Północnej. Jak na dwoje doświadczonych rowerzystów przystało mkniemy koło w koło, sakwę w sakwę i rozmawiamy, tj. usiłujemy przekrzyczeć trąbiące ciężarówki i autobusy. David wyruszył z domu osiem miesięcy temu pokonując mój dystans całkowity w dwa razy krótszym czasie. Ani razu nie zachorował, nie zatrzymał go nawet dość poważny wypadek. Otóż w Uzbekistanie miał czołówkę z samochodem. Rama jego roweru pękła w pół, co potwierdzają widoczne spawy. Sam David nie miał w tamtej chwili kasku na głowie i czaszką wgiął karoserię auta… Niezły Guinness. Pieprzeni Irlandczycy. Potomkowie wikingów kuźwa ich mać! Inna rasa czy co?!
– Przytyłem odkąd jadę rowerem – rzuca David
– Jak to przytyłeś?! Jeszcze nikt nie przytył na rowerze!
– Ja przytyłem. Spójrz na mój brzuch. Przed wyjazdem wszyscy mówili, że najlepsze będzie to, że będę mógł jeść ile dusza zapragnie. Najwyraźniej wziąłem sobie te słowa zbytnio do serca.
– Jesteś pierwszym podróżnikiem rowerowym, który przyjmuje więcej kalorii niż spala! Zazdroszczę Tobie!
– A ja Tobie czasu w podróży!
Tak sobie z Davidem miło gawędzimy, a kilometry lecą. W końcu stajemy przed wyborem: wspinaczka na 500 metrów i zjazd czy tunel pod górą? Przestaje padać, mamy dobrą widoczność – więc w górę! Przełęcz Hải Vân stanowi przestrogę dla wszystkich środków transportu. To miejsce katastrofy lotniczej, dwóch strasznych katastrof kolejowych i setek wypadków drogowych. Przełęcz “Chmury Oceanu” oznacza stromą serpentynę w nierzadko kiepskiej widoczności. Powoli wtaczając się, pocąc, parując i dysząc, dochodzimy do wniosku, że musimy przechrzcić naszą przełęcz na “Hamburger Hill” – po wzgórzu obficie zakropionym krwią Jankesów, a następnie kontrowersyjnie porzuconym.
Podobnie jak Amerykanie bowiem, my także szybko porzucamy ciężko zdobyte Wzgórze Hamburgerów aby dojechać do Da Nang przed zmrokiem. Podczas fantastycznego zjazdu z widokiem na ocean z jednej i zatokę z drugiej strony zauważam, że rower Davida chwieje się i trzęsie. Okazuje się, że pospawana rama ponownie pękła – oczywiście w miejscu spawów. To cud, że nie rozpadła się przy prędkim zjeździe. Irlandczyk mógłby mieć na tej krętej drodze nad przepaścią mniej szczęścia aniżeli w Uzbekistanie. Proponuję Davidowi kolejne dwa dni wspólnej jazdy (bo tyle nas dzieli Quang Ngai), gdyby tylko zechciał spędzić w Da Nang więcej niż jedną noc. “Niestety terminy mnie gonią. Lot z Singapuru za dwa miesiące, w Irlandii czeka praca, a do Singapuru daleka droga przez Wietnam, Kambodżę, Tajlandię i Malezję!” Pędź więc Pędziwietrze! Niech Ci wiatr w plecy dmucha! I pojechał. Przyjaciel na jeden dzień.
Zapada zmrok. Po rozstaniu z Davidem jadę na spotykanie z kolejnym gospodarzem. Na umówione miejsce docieram wycieńczony, a Huy, bowiem tak ma na imię mój dobroczyńca, mówi, że od jego domu dzieli nas “bagatela dziewięć kilometrów”. No i Huy. Poczciwi ludzie też mogą nie wiedzieć i nie domyślić się, co to znaczy rowerem przejechać 120 km niełatwą trasą. Jadąc za Huyem czuję w ustach znany posmak. Wypluwam krew. Krwawią mi dziąsła.
Ledwo docieram do domu Huya na spokojnym przedmieściu Da Nang, gdy na raz dopada mnie gorączka, bóle w stawach i mięśniach i generalne osłabienie. Ból głowy ścina mnie z nóg. Doigrałem się. Ostatnie noclegi bez moskitiery i jakiś pechowy krwiopijca mnie zaraził. Denga. Mam praktycznie wszystkie jej objawy, nawet wysypka się pojawia na torsie. Biorę dużą dawkę witaminy C, paracetamol (ponoć przy dendze nie wolno stosować aspiryny) i usiłuję zasnąć. Niestety sen nie raczy nadejść. Duch mój jest strapiony i niespokojny. A niech to. Tak uważałem; zakrywałem ciało, pryskałem, chowałem w namiocie – przez tyle czasu aby teraz, dwa dni drogi od celu zachorować na dengę. Mój system odpornościowy nie należy do najmocniejszych. Żaden ze mnie David. Denga z pewnością odciśnie ślad na mojej formie – tak się mentalnie katuję , że dopiero wczesnym rankiem udaje mi się zasnąć.
Unoszę się na wodzie. Nie wiem czy to jezioro czy ocean. Woda jest spokojna. Skąd tu tyle wody? Skąd ja się tutaj wziąłem? Rozglądam się dookoła. Nie widzę nic prócz wody i paru dryfujących przedmiotów. Żółte i czarne unoszą się na wodzie, podobnie jak ja. Przecież to … moje sakwy! Wśród nich jest torba na kierownicę. Też się unosi, ale powoli zanurza. Podpływam i chwytam ją zanim zniknie w czeluści. Zaglądam so środka. O nie! Jest pełna wody. Wszystko stracone: aparat, zdjęcia, notatki, telefon, paszport. To jakiś koszmar! Wybudza mnie z niego ryk megafonu. Świta.
Pogrzebu Dzień 1. Z megafonu ustawionego po drugiej stronie ulicy niesie się fałsz i zawodzenie. To pogrzeb kogoś znaczącego – mówi Huy. Dobrze, że mnie tutaj nie będzie! Pewien tropikalnej choroby pakuję się bowiem do szpitala. Wybieram największą sakwę przekonany, że spędzę w szpitalu conajmniej pięć dni. Mój gospodarz godzi się przetrzymać moje rzeczy i zawozi mnie do szpitala – oczywiście w deszczu.
Na wynik badania krwi czekam dwie godziny, podczas których zastanawiam się co powiem swojemu nowemu pracodawcy. “Bo widzą państwo – ja rowerem do państwa jadę i zaszły pewne komplikacje… Niestety nie mogę podjąć pracy w umówionym terminie” – w jakim świetle to by mnie postawiło? Marnym. Czy w ogóle dojadę do Quang Ngai rowerem? Jeżeli tak to kiedy? Jeżeli nie to czym? Pielęgniarka woła mnie do gabinetu. Jest wynik. Negatywny. Uffffff! Cieszy mnie to wielce ze względu na już mocno nadwyrężony system odpornościowy. Ale co mnie tak rozłożyło jeżeli nie denga? Ostre przeziębienie? Po południu wracam do domu Huya, gdzie zastaje mnie… to samo… przeraźliwe… wycie z megafonu.
– Huy, o której godzinie skończy się ten pogrzeb?
– Za sześć dni
– Jaja sobie robisz, Huyu?
– Nie.
– Potrzebuję zatyczki do uszu…
Huy i jego brat, brat Huya – ma się ruzumieć, udostępniają mi swój pokój. Spałem już z jedenastolatkiem i Kujonem, więc niekoniecznie potrzebuję spać z Huyem i bratem Huya, jacy mili by nie byli. Ich pokój znajduje się poza domem rodziców, i jest raczej garażem niż pokojem, bo długi i bez okien. W domu mieszkają rodzice Huya, siostra Huya i dziadkowie Huya. Żyją skromnie, ale dostatnio. Za domem na potężnej działce rosną warzywa, sałata i ryż. Wujowie Huya żyją podobnie w bliskiej odległości. Rodzina Huya, i jakby już także moja, przyjmuje mnie z otwartymi ramionami i sercami. Mama (napisałbym Huya, ale nie potrafię) stara się za wszelką cenę dogodzić mi kulinarnie, kiedy próbuję jej wytłumaczyć, że potrzebuję się trochę przegłodzić. Ryż z sosem sojowym wystarczy. Przynosi mi więc kochana kolejne miski z ryżem i termosy z herbatą, podczas gdy ja leżę całymi dniami. Bywa, że najmniejszy ruch powoduje ból głowy i słabość. Gorączka rozkłada mnie kompletnie. Wstaję jedynie za potrzebą, aby napić się wody i coś zjeść.
W pokoju garażu Huya i brata Huya mam chłodno, bezpiecznie i miło. Byłoby kurna cudnie gdyby nie biegające po łóżku myszy (mam nadzieję, że tylko myszy) i wycie z głośników. Któregoś świtu, po nieprzespanej w gorączce nocy, gdy tylko uroczystości pogrzebowe zostają wznowione, temperatura mojego ciała akurat szczytuje. Otwarcie powiek wydaje się powodować obrzęk mózgu. Wtenczas wydaje mi się, że trafiłem tu nie na pogrzeb kogoś nieznajomego, a na mój własny.
Cóż za agonia! Czy muszę wypełniać mój mały pamiętnik stronicami krwi? Ależ kochana Thuy! Zachowuj, zachowuj dla potomności wszystką krew i kości, pot i łzy, które nasi rodacy przelali przez ostatnie dwadzieścia lat. A w ostatnich dniach tej śmiertelnej walki każda ofiara jest jeszcze bardziej godna rozliczenia, zapamiętania. Czemu? Ponieważ walczyliśmy i składaliśmy ofiary przez wiele lat; nadzieja w tym czasie przyświecała niczym jasne światło płonące na końcu drogi; dzisiaj, gdy znajdujemy się tak blisko naszego celu, tak wielu z nas upadło …
– Zeszłej Nocy Śniłam o Pokoju – Pamiętnik Dang Thuy Tram, młodej dzielnej lekarki, która z rąk Amerykanów zginęła w Duc Pho, prowincji Quang Ngai. (Książka nie jest dostępna po polsku. Powyższe tłumaczenie jest moim własnym.)
Znalajduję się na ziemii bohaterów narodowych Wietnamu. Zdaję sobie z tego sprawę podczas oglądania dwunastogodzinnego filmu dokumetalnego, a następnie ponownie, znacznie mocniej, podczas czytania pamiętnika niezwykle dzielnej acz równie nadwrażliwej lekarki Dang Thuy Tram. Leżąc tydzień w łóżku ma się czas na czytanie. Siedem dni leżę. Pogrzeb się kończy szóstego dnia. Po pogrzebie życie do mnie powraca. Wychodzi słońce.
Jest piękny piątek. W poniedziałek zaczynam pracę. Mam zbyt mało czasu aby dojechać do Quang Ngai rowerem. Bynajmniej nie teraz. Postanawiam zostawić rower u Huya i dokończyć podróż … motorem. I tak planowałem kupić motor gdy dojadę. A tutaj się akurat trafia okazja. Trochę duży przebieg, ale sprawna maszyna. Sprzedającym jest mechanik, kolega Huya. Na moje życzenie wszystko sprawdza, naprawia i buduje bagażnik specjalnie pod moje sakwy. Na naprawie i modyfikacjach schodzi cały dzień.
Gdy motor jest gotowy zabieram go na jazdę próbną. Całkiem szybki jest. Szybki i gotowy do zabrania mnie i ładunku na przyszłe wycieczki. Pakuję sakwy na motor, żegnam się z moimi dalekimi krewnymi i ruszam w kierunku nowego domu, nowego życia.
Nazajutrz ruszam po południu. Wszak 150 km/h powinno nie zająć więcej niż dwie godziny – łudzę się naiwnie. Najpierw jadę 40 km/h. Och jak przyjemnie jest jechać tą prędkością nie musząc pedałować. 60 km/h – jeszcze lepiej. 70 – to już jest to. 80 – już odczuwalna prędkość na tak małych kółkach i z takim ładunkiem. 90 – jadę o wiele szybciej niż pozostali użytkownicy drogi. 100 km – tyle fabryka dała. Może dała więcej, ale nie sprawdzam tego, bowiem nie chcę kusić losu. Przecież dopiero co zmartwychwstałem. 60 – 70 km/h wystarczy.
Cały czas przekonany, że dojadę na wczesny wieczór odwiedzam Hoi An i jadę drogą nad samym oceanem. Robi się wieczór, a ja jestem dopiero w połowie drogi. Wnieciony kurz potrafi oślepić, a nocą w okularach słonecznych jechać niepodobna. Wkrótce wybijam sobie długie wycieczki motorem z głowy. A już napewno nie głównymi drogami – wśród szalonych, głośno i nieustannie trąbiących autobusów, ciężarówek i pick-upów.
Dochodzi 21:00 gdy dzwoni moja nowa przełożona. Pyta czy dzisiaj dojadę. Dojadę! Mam już tylko 30 kilometrów do celu! A przecież jeszcze całkiem nie wyzdrowiałem. Jestem zmęczony i podirytowany trasą. 20 km do celu i nagle BUM! – Coś strzela z tyłu i zarzuca motor. Szybko zatrzymuję się na poboczu. Kapeć w tylnej oponie. W rowerze kwadrans roboty i dalej, a tu?Rozglądam się za jakimiś zabudowaniami. W jednym i drugim kierunku dostrzegam tylko parę domków. W którą stronę mam pchać motor? Czy znajdzie się ktoś, kto to naprawi? A ciepły prysznic i ciepłe łóżko były tak blisko… Kurwa mać (!!!).
. . .
EDIT: Tu była prośba o wsparcie finansowe, ale jest już nieaktualna. Ten blog zawsze pozostanie darmowy, bo … najlepsze rzeczy w życiu są darmowe ;). Mam tylko nadzieję drogi Czytelniku, że kupisz moją książkę, jak już ją wydam. Jednak nie wszystkie najlepsze rzeczy są za darmo!
Wciągająca lektura przy porannej kawie. Nie wiem dlaczego ale czytając o ciągłym deszczu zacząłem kichać. Czyżbym się zaraził na odległość? Daniel super wpis. Pedałujemy z tobą…
Pozdrowienia z Ega
Dziękuję 😉
proszę 🙂
Wiesz, że uwielbiam twój styl pisania! Super przygody, dużo wysiłku i zdrowia, ciekawe foty.
Daniel uchyl rąbka tajemnicy i powiedz nam trochę więcej o twoich celach i marzeniach, chętnie dołożę cegiełkę do projektu .
„Dream big. Have a vision and everything else will follow.”
Cześć Antek! Dziękuję, że poświęciłaś chwilę i odpowiedziałaś na moją prośbę. Rzeczywiście, jakby z boku spojrzeć, to to wszystko może wydać się jakieś bez ładu i składu i w ogóle o co mi chodzi. Zapewniam jednak, że cel jest jasny i nie został porzucony. Cel to dojechać do Szczecina rowerem i wydać (choćby jedną) książkę. Na swój (może dziwny) sposób próbuję tutaj wycenić ile to moje pisanie jest warte. Chcę zobaczyć, czy czytelnicy rzeczywiście cenią sobie moje teksty i czy są chętni aby za rozrywkę, którą im dostarczam, zapłacić.
Domyślam się, że gdyby moje cele były bardziej precyzyjne, np. dojechać do Szczecina w określonym czasie, to lepiej by się to wszystko prezentowało czy “sprzedawało”. Jednakże gdybym umiał określić gdzie i kiedy będę to szukałbym raczej bogatego sponsora – kierunek, od którego stronię, bo gdybym był rozliczany z kilometrów, to nie byłbym w stanie dostarczać Wam takich tekstów jak powyższy. Aby wydać książkę z kolei, powinienem być na miejscu.
Co czynić? Jak postąpić? Myślę i testuję. Sugestie zawsze mile widziane, ale napewno nie zamierzam aktywować Facebooka i tam się promować, bo “najmniejszy pies najgłośniej szczeka”. Piszę 100% prawdziwe historie. Tylko to się liczy. Kto doceni ten doceni. 🙂 Pozdrawiam
Hej hej! Chyba jeszcze nie napisałem ci żadnego komentarza, a przypuszczam, że to budujące dostać jakiś pozytywny odzew. Dziękuję ci serdecznie za te historie. Są one dla mnie inspirujące i ciekawe. Chętnie kupię książkę, jeśli kiedyś ją wydasz. Elo ;).
Dzięki Gaweł Stasiu, bardzo fajnie jest dostać jakikolwiek komentarz, a pozytywny to już w ogóle. Aż chce się pedałować i pisać więcej :). Powiedz jak wpadłeś na mojego bloga?
Czesc Daniel, kiedy jakiś nowy artykuł?
Siema Byku!
Dawno tu nie zaglądałem., a ostatnio wspominaliśmy o Tobie przy piwku.
Widzę, że nieśpiesznie jedziesz w naszym kierunku (a czasami nawet w przeciwnym 😛 )
Planujesz jakieś żagle w najbliższym (nieokreślonym) czasie?
Pedałuj tam sobie powolutku!
Pozdro od całej ekipy ze Szczecina.