Spotkanie z Jackiem
Wjeżdżając do Bagan rowerem od południa uniknąłem zapłaty turystycznego haraczu w wysokości dwudziestu dolarów. Przyjeżdżający autobusem lub pociągiem jak Jack nie uniknęli zapłaty.
– Gdzie śpisz? Zapytałem Jacka. Ostatni raz widzieliśmy się dziesięć dni wcześniej w Yangon. Miał mnie dogonić na początku trasy, ale tak go rozłożyło, że w Pyay postanowił złapać pociąg.
– W New Bagan. Trzynaście dolarów za noc, ale przynajmniej internet jest znośny.
– Ja jestem w Nyaung U, osiem dolarów za noc i beznadziejny internet. Dzisiaj się wymeldowuję i śpię w świątyni.
– W świątyni?! Której?
Pokazałem mu na mapie, jednak nie dotarł. Dotarła za to Natalie, dziewiętnastoletnia Niemka…
Właściwy budynek pośród sawanny odnalazłem dzięki nawigacji satelitarnej. Znajdował się mniej więcej w samym centrum obszaru uświęconego. Otoczony świątyniami i pagodami w każdym kierunku, jednocześnie niewidoczny. Wszedłem przez jedno z czterech wejść wraz z rowerem aby nikt go nie zauważył. Odnalezienie wąskiej klatki schodowej zajęło mi chwilę. Idąc ciasnymi schodami walnąłem głową w niski sufit parę razy. Kask się jednak przydaje. Wyszedłem na taras na wysokości trzeciego piętra, z którego widok rozciągał się na trzy strony świata. Aby spojrzeć na zachód trzeba było przejść przez pomieszczenie centralne lub ściężką wiodącą dookoła. Tam odnalazłem Natalie. Wpatrzona w ciepłe barwy zostawione przez słońce siedziała na ziemi tak aby nie było jej widać. Ta świątynia jest nie z tej ziemi – powiedziała. Nie wierzę, że jesteśmy tutaj sami – odpowiedziałem, po czym wdrapałem się najwyżej jak się da. Spodziewałem się jakiejś straży pilnującej świątyń, policji turystycznej, lub innych przygodników, lecz poza paroma samochodami i skuterami , które jechały do głównych atrakcji, nikt się nawet do nas nie zbliżył. Na wszelki wypadek nie używaliśmy latarek. Gdy pojawił się księżyc sztuczne światło stało się w ogóle zbędne. Położyliśmy się na tarasie z nogami na murku i wpatrzeni w gwiazdy rozmawialiśmy. Szybko odkryłem, że Natalie z Hannoveru jest niezwykle poukładaną dziewczyną jak na dziewiętnastolatkę. Trzeba mieć ikrę żeby pójść spać w mrocznej jedenastowiecznej świątyni w towarzystwie kogoś, kogo się poznało przy śniadaniu. Odwaga jest atrakcyjna, podobnie jak sama Natalie. Mury naszej świątyni tak się nagrzały, że nie były w stanie oddać nagromadzonego ciepła do świtu. Nocą temperatura spada do dwudziestu ośmiu stopni, więc trudno się dziwić. Spaliśmy w koszulkach, ledwo przykryci. Zasypiając odbyłem podróż. Odbyła się pomiędzy jawą a snem. Ostre obrazy przedstawiające miejsca, których nigdy nie widziałem, a może widziałem, przechodziły z jednego w drugi, jakbym był uczestnikiem jakiejś magicznej prezentacji. Natalie nie śniło się nic.
Jezus i Budda na rowerach, czyli Droga do Mandalay
Z Jackiem dogadywaliśmy się od pierwszej chwili. Bezproblemowym usposobieniem przypomniał mi Zandera. Jack jest po prostu w porządku. Obydwoje zmierzaliśmy do Mandalay, więc nie widziałem przeszkód abyśmy pojechali razem. Szczerze powiedziawszy brakowało mi towarzystwa i cieszyłem się, że Jack czuje się podobnie. Pedałując ramię w ramię i rozmawiając upał dokuczał jakby mniej a kilometry leciały szybciej. Do tej pory nie spał w monastyrze, nie męczyła go policja, ba, od czasu gdy wyjechał z domu z Walii piętnaście miesięcy wcześniej nie złapał nawet jednej gumy. Tego dnia to wszystko miało się zmienić, lecz ani ja ani Jack jeszcze tego nie byliśmy świadomi. Co godzinę lub dwie zatrzymywaliśmy się napić czegoś zimnego lub coś zjeść. Od dwunastej do czwartej robiliśmy przerwę na prysznic, obiad i drzemkę. Dokładnie w takiej kolejności. O zachodzie słońca Jack złapał kapcia w przednim kole. W pobliżu dało się dostrzec jedynie osamotnioną Pagodę.
– Chcesz spać w monastyrze? – zapytałem
– Pewnie.
Mnisi nas ciepło przywitali. Nie było ich wielu i najwyraźniej cieszyli się z odwiedzin dwóch obcokrajowców. Poprosiłem aby nie dzwonili po policję ani żadnych radnych i wydawali się rozumieć. No problem, please eat! Stół zastawili nie pozostawiając wolnej przestrzeni, a każdy opróżniony półmisek był zaraz ponownie napełniany. Najadłem się tak, że długo nie mogłem zasnąć. Słuchałem muzyki, czytałem, a sen nie nadchodził. Nadeszła za to gromadka mundurowych z latarkami. Hello sir, you cannot sleep here! Passport please.
Wkurzyłem się. Nie dam wam paszportu. Wczoraj sprawdzono mój paszport na komisariacie. Zadzwońcie z łaski z swojej do kolegów osiemdziesiąt kilometrów stąd. Powiedzą wam, że z moimi dokumentami wszystko gra. Jestem turystą a nie szpiegiem i mam was dosyć. Tak apropos na hotel nie mamy pieniędzy, więc będziecie musieli za nas zapłacić i zorganizować transport dla rowerów.
Nie wiem skąd się wzięli. Ktoś musiał po nich zadzwonić. Mogli to być przestraszeni mnisi lub któryś z dwóch mężczyzn obecnych przy kolacji. W porównaniu do mnie Jack był w całej sytuacji oazą spokoju. Na komendę zwinął swój namiot a teraz czekając na rozwój wydarzeń zanurzył nos w książce. Poszedłem w jego ślady. Pięciu policjantów i pracownik urzędu imigracyjnego rozmawiali przez telefony, podczas gdy nas pochłonęły książki. W końcu wstali i się pożegnali. Możecie tutaj zostać na noc tylko uważajcie na węże! Tym sposobem jednego dnia statystyka Jacka stanęła na głowie. Guma, problemy z policją i spanie w monastyrze. Pomyśleć, iż wystarczyło poznać Polaka!
Problemy z policją
Moja cierpliwość do birmańskich władz była nadszarpnięta przez liczne kontrole i „naloty”, atrakcje, których Jack nie doświadczył. Parę dni wcześniej, gdy jeszcze jechałem sam, sytuacja z mundurowymi osiągnęła punkt kulminacyjny. O zachodzie słońca myłem się przy studni w pewnej małej wiosce. Ktoś miły regulował strumień wody, ktoś inny przyniósł mi wiadro do polewania się. Odświeżony ruszyłem za wioskę szukać ustronnego miejsca. W jakiejś odległości za mną jechały powoli dwa skutery. Ewidentnie mnie śledziły. Przyspieszyłem i gdy za wzniesieniem zniknąłem im z oczu schowałem się w bocznej drodze. Przejechali nie zauważywszy mnie. Rozejrzałem się za siebie. Trzysta metrów w głąb pola dostrzegłem krzaki i rozłożyste drzewa. Zacząłem biec w ich stronę. Po kąpieli miałem na sobie longyi, więc co rusz je nadeptywałem albo zahaczałem o kolce. Klnąłem jak szewc, ale biegłem dalej. Udało mi się dobiec do linii drzew. Niebo przybrało już kolor ciemno granatowy. Zobaczyłem, że skutery zawróciły i jadą w stronę wioski. Pobiegłem jeszcze głębiej aby znaleźć się za wysoką trawą w cieniu wierzby. Tu mnie nie zobaczą, pomyślałem i zacząłem szybko rozbijać namiot. Nie mogłem użyć latarki aby nie zostać zauważonym, więc robiłem to praktycznie po omacku, gdy z pomocą zjawił się księżyc w pełni. Zrzuciłem z siebie longyi wraz z przyczepionymi doń rzepami i pracowałem nago. Ubrałem się dopiero, gdy obóz był gotowy. Skutery nadal jeździły główną drogą z latarkami skierowanymi w pole. Zmieniłem położenie roweru i namiotu w taki sposób, aby usunąć elementy odblaskowe z linii światła latarek. Minęło pół godziny, a oni nadal krążyli na mojej wysokości. Spojrzałem na rower. Czy na pewno schowałem wszystko co odbija światło? Opony! Cholera! Mają odblaskowy pasek po całym obwodzie. Szybko położyłem rower. Dwie latarki zsiadły ze skuterów i szły w moim kierunku. Serce zaczęło bić szybciej. Nie wierzę. Ile zachodu ci ludzie gotowi są sobie zadać aby stworzyć sobie problem. Mężczyźni błądzili po krzakach dobre dziesięć minut zanim znaleźli się za koroną chroniącego mnie drzewa. Stałem spokojnie i myłem zęby gdy w końcu mnie zauważyli. Chcecie problem to macie. Na hotel nie mam pieniędzy a zawrócić mnie nie zawrócicie. Następnie wszedłem do namiotu i założyłem słuchawki. Z odsieczą przyszły mi kabarety. Po godzinie z dwóch osób zrobiło się osiem, a po dwóch godzinach było ich już piętnastu. Liczyłem trzykrotnie. Władze wsi, policja, urząd emigracyjny. Zabrakło służb specjalnych i helikopterów.
Nie możesz tu zostać, tu jest niebezpiecznie. Tu są węże. Pokażę wam węża, powiedziałem i odnalazłem na telefonie zdjęcie, na którym trzymam dwu i pół metrowego pytona, po tym jak wraz z aborygenami żywego i sprawnego przeniosłem brodząc w rzece na drugi jej brzeg. Oooo – powiedzieli. To jest niebezpieczny wąż, a za nim jest woda. Węże są tam gdzie jest woda, powiedziałem wskazując na niebo i ziemię. W porze suchej tutaj ich nie ma. Wszyscy patrzeli się na mnie jak wryci. Ten turysta nie jednak taki głupi. Tak czy inaczej nie możesz tutaj spać. Dobrze, to gdzie? Na posterunku, siedem kilometrów stąd. Dobrze.
Gdy spakowałem się i doszliśmy do drogi powiedziano mi żebym wsiadł do samochodu, a rower … no właśnie tego policjant do końca nie przemyślał. Zignorowałem go, włączyłem światła i eskortowany przez dwa motory ruszyłem na północ. Pędząca ciężarówka zmusiła mnie do zjechania z drogi na żwirowe pobocze. Rzeczywiście, z wami jest o niebo bezpieczniej – pomyślałem. Z siedmiu kilometrów zrobiło się siedem mil, ale w końcu dojechaliśmy. Do spania przydzielono mi świetlicę, do jedzenia dano mi zupkę chińską, jabłko, paczkę ciastek i napełniono butelki wodą. Złożyłem dywan sześciokrotnie i na nim postawiłem namiot. Gdyby nie późne zaśnięcie i wczesna pobudka dzięki mieszkającym w świetlicy ptakom to nawet bym się wyspał. Rano postanowiłem, że skoro w końcu zapewniono mi taaakie bezpieczeństwo, to pozostanę w nim dłużej. Zapytałem dyżurujących policjantów o dostęp do biurka z krzesłem. Udostępniono mi salę przesłuchań, gdzie popijąc kawę napisałem powyższe słowa. Po paru godzinach moja obecność zaczęła razić mundurowych, lecz niewiele sobie z tego robiłem. Po co było mnie szukać po krzakach. Chcieliście problem to macie. 😉
Co pokochałem w Birmie? Jak zwykle ludzi. Skromni, dobrze wychowani, pełni wartości, rodzinni, biorący los im zgotowany przez wojskową juntę ze spokojem, cierpliwością i wiarą w lepsze jutro. Birmańczycy to najbardziej pokorny naród na mojej ścieżce do tej pory.
Piękny wpis, Bro. I super fota z Jackiem – Łysy i Kudłacz 🙂 Pozdrawiamy cieplutko z Galikowa!