Wyprawa przerwana kontuzją kolana

Okazało się, że istnieje granica ciężaru, jaki mój organizm jest w stanie wtoczyć na kolejną górę. Niestety, przekroczyłem ją, dodając do bagażu hank drum – stalowy bęben o pięknym brzmieniu, ale i sporej wadze. Kolana powiedziały “dość!”, a łąkotka w lewym kolanie pękła, o czym nie wiedziałem przez prawie dwa tygodnie, dalej pogarszając kontuzję. W takim stanie przekroczyłem trudną granicę z Iranu do Iraku, do miasta As-Sulajmanijja, gdzie ból już nie pozwalał ignorować problemu.

Przełęcz Tah Tah (2594 m.n.p.m.) – przypłaciłem za nią lewym kolanem.

Po rezonansie magnetycznym byłem świadom nie tylko wagi roweru, ale i powagi sytuacji. Leżałem z uniesioną nogą, stosując zimne okłady i biorąc leki przeciwobrzękowe. Iracki ortopeda zapewnił mnie, że wrócę na rower po tygodniu odpoczynku, ale jego optymistyczna opinia nie współgrała ani z opinią fizjoterapeutki, ani z informacjami znalezionymi w Internecie. Gdy po dwóch tygodniach intensywnej fizjoterapii i odpowiedniej diety wsiadłem na rower, kolano wydawało się zregenerowane. Jednak kiedy obciążyłem rower i wyruszyłem, mój optymizm zniknął na pierwszym stromym podjeździe. Było jasne, że bez operacji nie uda mi się dokończyć podróży. Musiałem doczłapać się do Turcji…

Nawet nie rozważałem pozostawienia mojego roweru, Hefajstosa, w Iraku, a dokładniej w irackim Kurdystanie. To nie autonomiczny kraj, a region, i to niestabilny. Prawa Kurdów do samostanowienia nie są uznawane przez żadne z sąsiednich państw, ale to temat na inny wpis. Wystarczy powiedzieć, że rakiety lecą tam z każdego kierunku. Drugą kwestią jest koszt wizy: $75 za 30-dniowy dokument plasuje iracki Kurdystan w czołówce najdroższych opłat wjazdowych na świecie. Do Turcji wizy nie potrzebujemy. Musiałem dotrzeć do pierwszego miasta po tureckiej stronie, zabezpieczyć rower i polecieć do Polski na operację. Dotarłem do Cizre, gdzie ból zmusił mnie do zakupu kul, jeśli miałem się jeszcze jakkolwiek przemieszczać. Kule są tańsze i łatwiejsze do zabrania niż wózek inwalidzki… Taki czarny humor 😉.

Doczłapałem się do Turcji i zostawiłem rower w pierwszym napotkanym mieście – Cizre.
Hefajstos naoliwiony, zabezpieczony przed rdzą, zafoliowany, odwrócony do góry kołami – żeby nie odkształciły się opony. Czeka (mam nadzieję) w nieużywanej toalecie prywatnej szkoły językowej.
Z roweru “przesiadłem się” na kule. To mój nowy środek transportu na następne dwa+ miesiące.

Już bym wrócił do domu, gdyby nie spotkanie z rodzicami, z którymi nie widziałem się od piętnastu miesięcy. Spotkaliśmy się w Turcji. Do tego czasu przejechałem Kazachstan, Kirgistan, Uzbekistan, Tadżykistan, Afganistan, Pakistan, Iran i Irak. Żaden z tych krajów nie był wymarzonym celem wakacyjnym dla moich rodziców. „Jak dotrzesz do Turcji, to przylecimy i wynajmiemy kampera.” Zgodziłem się i umówiliśmy się na spotkanie w Antalyi, gdzie czekałem ze zorganizowanym samochodem. Mimo kontuzji, nie chciałem odpuścić tej przygody. Wolałem spędzić czas z rodzicami w Turcji, niż w rodzinnym Szczecinie. Wiedziałem też, że dzięki nim zobaczę miejsca, których sam bym nie odwiedził. Turcja jest za duża, by objechać ją całą samochodem, a co dopiero rowerem. Podczas dwutygodniowej wycieczki zobaczyliśmy zaledwie południowo-zachodni narożnik.

Przejechaliśmy około 1000 km, choć planowaliśmy 2000 i dotarcie do Kapadocji. Ale że jesteśmy ulepieni z tej samej gliny i nie mamy presji, to odpuściliśmy. Tata prowadził, a ja nawigowałem, leżąc na dużym łóżku z torbą lodu na kolanie. Miałem okna na trzy strony świata. To był udany urlop. Może trudno w to uwierzyć, ale podróżowanie rowerem przez świat bywa męczące i też trzeba od tego odpocząć. Taka objazdówka kamperem to dla mnie jak wakacje all inclusive. Chodziłem wszędzie o kulach, ale tłumaczyłem sobie, że przynajmniej w ten sposób ćwiczę też górne partie ciała. Po dwóch tygodniach oddaliśmy auto i wsiedliśmy do tego samego samolotu do Berlina.

Wdrapywałem się na ruiny – nikt mnie nie powstrzymywał. Odciążając kolano mogłem pozwolić sobie na dłuższe i trudniejsze spacery – bez bólu.

Siódmego maja wróciłem do Polski. Wiedzieli o tym wyłącznie moi najbliżsi, bo potrzebowałem skupić się na wyleczeniu kontuzji. Dwa tygodnie po powrocie leżałem na stole operacyjnym, otoczony fantastycznym zespołem chirurgów-ortopedów, pielęgniarek i anestezjologa. Już mnie parę razy w życiu cięto, ale po raz pierwszy byłem operowany przez tak duży zespół (7 osób) i przy użyciu nowoczesnego sprzętu. Byłem znieczulony od pasa w dół i oglądałem całą operację na ekranie. Wyglądało to dokładnie tak, jak widziałem na YouTube:

Na filmie widzimy łąkotkę, czyli włóknisto–chrzęstną strukturę w stawie kolanowym, która pełni rolę “poduszki” między kością udową a kością piszczelową – przenosi obciążenia i amortyzuje wstrząsy.

Ortopeda, do którego trafiłem, specjalizuje się w “naprawianiu” sportowców. Lepiej trafić nie mogłem, niż w ręce specjalisty, który sam jest sportowcem (lekkoatletą) i potrafi sobie wyobrazić przeciążenia, którym poddawane są kolana naciskające na pedały ciężkiego roweru, jadącego pod stromą górę. Tamten iracki ortopeda najwyraźniej nie rozumiał, z jakim przypadkiem ma do czynienia. Uszkodzenie na granicy trzonu i rogu tylnego łąkotki przyśrodkowej to kontuzja, z którą można funkcjonować bez operacji, jeżeli prowadzi się „normalny” tryb życia. Ta część łąkotki się nie zrasta, ale jeśli nie poddaje się jej dużym obciążeniom, można zwlekać z operacją, wzmacniając mięśnie stabilizujące kolano. Ja jednak wiedziałem, że w moim przypadku to nie ma sensu. Tę oderwaną część trzeba było wyciąć lub „wygolić” (co obrazuje film wyżej), aby kolano nie „przeskakiwało” i pracowało bez przeszkód. Chirurdzy wycięli około 20% tej poduszki. Gdyby ją zszyli, przy moim trybie życia i tak by się rozlazła. Nie miałem wątpliwości, że trzeba było zrobić to, co zostało zrobione. Przy dzisiejszej wiedzy i technologii nie było innego rozwiązania.

Anastazjolog potrzebował blisko godzinę żeby wstrzyknąć mi wystarczająco znieczulenia, abym nie był w stanie ruszyć nogą. Po operacji założono mi sączek.

Od operacji minęły już dwa tygodnie. Za chwilę jadę na ściąganie szwów i wizytę kontrolną. Nadal chodzę o kulach na dystans dłuższy niż 200 metrów, ale niedługo będę się podpierał tylko jedną kulą, a potem kule wcale nie będą potrzebne. Czeka mnie rehabilitacja, fizjoterapia i drogie zastrzyki z kwasu hialuronowego w oba kolana – takie same, jakie dostaje pewna topowa tenisistka. W tym roku już nie pojadę obładowanym rowerem. Mimo to patrzę pozytywnie w przyszłość i przepełnia mnie wdzięczność. Za to, że udało się przeprowadzić tę operację tak szybko, że zostało to zrobione dobrze i będę mógł kontynuować dotychczasowy tryb życia (no dobra – drastycznie odciążę rower) oraz za to, że finansowo nie kosztowało mnie to ręki i nogi.

Co teraz? Ano przerwa. Wakacje w Polsce zapowiadają się ciekawie. Spotkacie mnie pod żaglami, na SUP-ie nad Bałtykiem, na środku jeziora, lub na festiwalu – tańczącego zachowawczo.

Nigdy się nie poddawajcie. Nigdy nie przestawajcie śnić. Nigdy nie przestawajcie się ruszać!

Wasz Daniel

4 thoughts on “Wyprawa przerwana kontuzją kolana

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *