Umina Beach. Ostatnia rozmowa na skype z rodzicami – gdy ich tylko ujrzałem, spytałem bez namysłu: “dlaczego jesteście tak ciepło ubrani?” To wręcz przerażające, jak szybko można zapomnieć o polskiej zimie i przyzwyczaić się do nowego klimatu. Gorące słońce chlebem powszednim w zaledwie dwa tygodnie. Wcale nie chcę tak szybko się przyzwyczajać! Pragnę się tym cieszyć każdego dnia. Szczególnie, że ostatnie 10 dni ilustruje dosłownie nazwę naszych wiz: Work & Holiday. Każdy dzień to praca i urlop w jednym. Pracuję przy remoncie sklepu w lokalnym centrum handlowym. Pobudka o 6:30, w pracy od 7:00 do 15:00. W skrócie: demolka, rigips, podwieszany sufit, malowanie, wykładzina. W pracy Ryszard, Mirek i Janusz zapewniają mi obowiązki i rozrywkę. Jak to mówi Janusz (średnio co 12 minut): “jaja jak berety!”. Każdy z chłopaków ma do opowiedzenia inną, niesamowitą historię związaną z przyjazdem do Australii…
Mirek trafił tu w ’68 z trójką rodzeństwa, przypłynąwszy na statku pod włoską banderą, co zajęło dokładnie miesiąc. Janusz zszedł tu ze statku i został, gdy w Polsce wprowadzono stan wojenny. Został uznany za dezertera i gdyby wtedy wrócił chociaż na chwilę, choćby tylko na pogrzeb ojca, to zostałby schwytany i osadzony w więzieniu. Ryszard przyjechał tu w ’99 i to on założył firmę trudniącą się remontami przestrzeni komercyjnych, takich jak ta tutaj, w Woy Woy. Na czas roboty mamy wynajęty dom w odległości 200 metrów od plaży. Po pracy obowiązkowa kąpiel w morzu i relaks. Tak od poniedziałku do soboty. W niedzielę już tylko relaks. W ostatnią niedzielę pojechaliśmy na ryby. Wyglądało to tak: po dwóch godzinach spania na piasku obudził mnie wiatr. Dołączyłem więc do chłopaków, którzy dotychczas nic nie złapali. Znudzony Ryszard oddał mi wędkę: “teraz ty sobie potrzymaj”. Bez entuzjazmu nabiłem krewetkę (sic!) na haczyk i zarzuciłem wędkę. Cwane ryby zjadły samą przynętę po chwili, kolejny raz z rzędu. Spróbuję czegoś nowego -pomyślałem, chowając haczyk tym razem w samej głowie małej bait fish. Minęło zaledwie dziesięć sekund, gdy wędka się ugięła, więc zaciąłem i kołowrotek w ruch. Nagle nad wodę wyciągnąłem 2-3 kilogramową flat head. Duża ryba rzucała się dynamicznie i niestety zerwała się razem z haczykiem i ciężarkami, pluskając do wody. Wszyscy na pomoście się zlecieli, bowiem tego dnia tylko mi się trafiła taaaka ryba. Ryszard do tej pory mi wypomina, że ją puściłem. Większego flat head’a w życiu nie widział! Na pocieszenie – ja też nie ;).
Po tej przygodzie rozważam kupno małej wędki i przymocowanie jej do ramy roweru. Przydałaby się na naszej pierwszej wyprawie wzdłuż wschodniego wybrzeża. Robota w Woy Woy dobiegła końca. Następna fucha jest 2000 km na północ. Po trudnych negocjacjach i burzliwej wymianie zdań decydujemy się jechać razem, chociaż Marta dopiero co zaczęła pracę w miłej atmosferze, z perspektywą zostania szefem małej kuchni w knajpie na plaży. To szalony pomysł – przyznaję; nasz sprzęt jeszcze nie dotarł. Nie mamy namiotu, dużych sakiew, drugiej karimaty, toreb na kierownicę, zapasowych dętek, narzędzi, noża i wielu innych cennych drobiazgów, ale wiecie co? Gdyby się zawsze koncentrować na tym czego się nie ma, to człowiek nigdy by się niczego nie podjął. Skupmy się więc na tym co mamy: dwa rowery, małe sakwy, pragnienie przygody (w moim wydaniu szaleństwa) i siebie. To już więcej niż potrzeba! Dokupiliśmy tani namiot, drugą matę, spray na komary i wyruszyliśmy … wczoraj.
Woy Woy > Gladstone wybrzeżem na ultra lekko. Trzymajcie kciuki! Chociaż nawet Janusz by wam powiedział szczerze: jaja jak berety!